czwartek, 26 sierpnia 2010

Egoizm odwzajemniony czy wrodzony egalitaryzm?

Przyzwyczailiśmy się (przyzwyczajono nas?) do naukowo ugruntowanych prawd o utopijności socjalizmu, anarchizmu i altruizmu, i równie prawdziwych twierdzeń o egoistycznej naturze człowieka i potrzebie zastosowania darwinizmu w ekonomii. Nie zarzucę liberałom (neoliberałom) kłamstwa, tak jak nie oskarżyłbym o to lamarkisty czy zwolennika arystotelesowskiej koncepcji samorództwa. Mają wszyscy oni święte prawo do wiary w przesądy. Wysoce kontrowersyjne jest jednak zaprzęganie do owych wierzeń współczesnej nauki, a mam tu konkretnie na myśli nowoczesny darwinizm i syntetyczną teorię ewolucji z jej licznymi odnogami. Kiedy w połowie XIX stulecia Karol Darwin sformułował swoją przełomową teorię ewolucji drogą doboru naturalnego, niewielu mogło przewidzieć jej społeczno-polityczne skutki i moc oddziaływania. Naiwni albo i życzeniowo myślący ówcześni (a i często współcześni) ideolodzy i politycy próbowali zaprząc darwinizm do swoich partykularnych interesów. Stąd “naukowe rasizmy” i próba zaszczepienia darwinizmu społecznego ludzkości, hołdowanie skrajnemu liberalizmowi etc. Dziś, po 150 latach od wydania drukiem O powstawaniu gatunków bogatsi jesteśmy niewspółmiernie o całe biblioteki badań, faktów i doświadczeń, nie tylko z zakresu biologii ale i najnowocześniejszych osiągnięć z dziedziny informatyki i matematyki. I czegóż interesującego możemy się dowiedzieć. Ano tego, że człowiekowi bliżej znacznie do altruistycznego socjalizmu czy anarchosocjalizmu niż, jak to chce widzieć współczesna propaganda, skrajnie zindywidualizowany kapitalistycznego liberalizmu. I to nie socjalizm ale siłą narzucany egoizm stanowi największe zagrożenie dla cywilizacji budowanej z mozołem przez tysiące lat, jest klinem wbitym w samo serce ludzkiego ducha i przeciwieństwem naszych ewolucyjnych przystosowań, sięgających milionów lat wstecz. Ale po kolei…

Altruizm wyklęty
Do lat 70. XX w. wśród biologów ewolucyjnych panowało prawie powszechne przekonanie, że altruizm jako zjawisko jest całkowicie obcy naturze. Cały świat żywy miał być skonstruowany na egoistycznej walce o przetrwanie, w której jeśli ty pierwszy nie oszukasz, oszukają ciebie. Nie oglądaj się na innych, dbaj tylko o siebie. Woda na młyn grubych ryb biznesu… W 1966 r. wydana została książka George’a C. Williamsa Adaptation and Natural Selection, w której autor z bezlitosną żelazną logiką rozprawiał się z wszelkimi przykładami interpretowanymi w ramach altruizmu, odsłaniając ich egoistyczne pobudki (przekazywanie w sposób skuteczniejszy własnych genów). Dobór grupowy, czyli powszechna w naszym języku fałszywa fraza “dla przetrwania gatunku” został rozniesiony w pył przez Williama Hamiltona. Altruizm w nowoczesnej biologii został zastąpiony przez pojęcie zmanipulowanego egoizmu. Wpisywało się to doskonale w neoliberalną ideologię, którą bardzo treściwie wyraziła brytyjska premier lat 80., stwierdzając bardzo autorytatywnie, że nie ma czegoś takiego, jak społeczeństwo. Abstrahując od wyimaginowanej rzeczywistości, którą stworzyli sobie ekstremiści ze skrzydła obrońców wolności jednostki, należy zauważyć, że istota ludzka, jako przedstawiciel biologicznego gatunku, ewoluowała i zdobywała swoje cechy nie żyjąc w pojedynkę, samotniczo jak np. koty, ale w małych, kilkunastoosobowych grupach (maksymalnie do 100 osobników). Te niewielkie grupy odczuwały silną więź krwi, z uwago na rodzinne koligacje każdego z członków. Stąd paskudny, ale wrodzony zwyczaj dzielenia na “naszych” i “obcych”. Od tysiącleci ludzie żyją jednak w ogromnych zbiorowiskach, które nie są rodzinami, a swoje egoistyczne zapędy zdolni są powściągnąć dla wspólnego dobra. Jeśli to nie jest społeczeństwo, to nie wiem, co mogłoby nim być? Gdyby w społeczeństwach ludzkich naturalne były egoizm, panowałyby “leśne standardy” każdy z nas przechadzałby się ulicami w grubej zbroi, a każdy obcy byłby potencjalnym agresorem. Jak dotąd nie udało  mi się zauważyć takiego zjawiska. Jeśli istnieje, to być może wśród osób niezrównoważonych. W społeczeństwie ludzkim obowiązuje niepisana umowa, która pozwoliła na zaniechanie biologicznego wyścigu zbrojeń. Ludzie zrezygnowali z części swojego egoizmu na rzecz wspólnego dobra (również i całkowicie obcych), co określane jest altruizmem niekrewniaczym. Jest to absolutny fenomen w naturze. Znamy tylko kilka przykładów ze świata natury, które wyłamują się z egoistycznego determinizmu, człowiek jest jednym z tych zwierząt z uwagi na wysoce specyficzne, niepowtarzalne cechy, którymi obdarzył go dobór naturalny. Z pomocą biologii przyszli matematycy od teorii gier i tzw. paradoks więźnia.

Najbardziej skuteczna strategia przetrwania
Paradoks więźnia pojawił się w teorii gier, do biologii został zaimportowany. Przedstawia się on następująco - czy racjonalnie (egoistycznie) myślący gracz może współpracować ze swoim rywalem, licząc na odwzajemnienie woli kooperacji, chociaż to właśnie oszustwo daje mu pewny i wcześniejszy zysk, a współpraca stanowi mniej opłacalne ryzyko? W latach 70. Robert Axelrod rzucił wyzwanie programistom - programy komputerowe symulujące biologiczną ewolucję opartą na problemie więźnia miały stanąć do zawodów, zwycięstwo miało przypaść najbardziej skutecznemu. Komputer miał potwierdzić, jacy powinniśmy być, by obchodzić się najbardziej racjonalnie w stosunku do obcych. Pierwsze odpałył strategie proste - tzw. frajerzy (zawsze uprzejmi) i oszuści. Początkowo zwyciężała strategia wet za wet (Tit for Tat), łagodna przy pierwszym spotkaniu, ale odwzajemniająca oszustwa przy ich próbie. Warto nadmienić, że zwierzęta powszechnie ją stosują. Problem pojawiał się jednak w momencie, kiedy zderzały się dwie Tit for Tat, co prowadziło przy próbie oszustwa do nakręcania się spirali odwetów. Najbardziej skuteczną metodą okazała się modyfikacja wet za wet, oparta za zasadzie ograniczonego zaufania i życzliwości. Jej charakterystyczną cechą była umiejętność zapamiętywania przeciwnika.

Wampiry i ludzie
Aby spełnić wymagania wspomnianej strategii, organizm musi charakteryzować się odpowiednim poziomem inteligencji, zdolnej do zapamiętywania innych osobników, rozpoznawania ich i adekwatnego stosowania odpowiednich schematów zachowań. Jak dotąd biologom udało się zidentyfikować tylko dwa takie gatunki, jednym jest człowiek, a drugim… meksykańskie nietoperze wampiry. Gromadzą się one w jaskiniach za dnia, gdzie śpią lub iskają się w ogromnych niespokrewnionych grupach, nocą wylatują na żer. Nie wszystkim jednak udaje się zdobyć pożywienie (krew). Po powrocie do jaskini czynią rzecz najniezwyklejszą, syte karmią głodnych. Jest to strata niewielka, ale w biologii każde poświęcenie jest jednak stratą. Kategoria zysku pojawiła by się jedynie wówczas, gdyby karmiący miał pewność, że dokarmiany odwdzięczy się mu tym samym, kiedy jemu samemu nie uda się zdobyć pożywienia. Nietoperze przebywając w jaskini ciągle wśród tych samych osobników zapamiętują swoje zachowania nawzajem i jednostki “aspołeczne” o wrednym charakterze samolubów nie otrzymują pomocy od innych. Co ciekawe wampiry stosują również mechanizm kontroli. Niewinne wzajemne iskanie się jest również sposobem na wymacanie brzuszka sąsiada, czy aby nie jest on pełen i czegoś nie ukrywa.

Podwójne dziedzictwo
Gatunek ludzki posiada dwoistą naturę. Z jednej strony cechuje nas wrodzony altruizm odwzajemniony, który pojawił się w ciągu milionów lat przystosowań do społecznego życia na niebezpiecznej sawannie. Była to jedyna skuteczna strategia przeżycia dla zwierząt pozbawionych praktycznie jakichkolwiek systemów obronnych przed licznymi drapieżnikami, ale jednocześnie obdarzonych inteligencją. Nosimy jednak ze sobą znacznie starszy bagaż egoizmu i nieusuwalną pokusę oszustwa. Zasady moralne stworzyliśmy sobie aby wzmocnić skłonność do altruizmu odwzajemnionego i stąd nasz skrajny egalitaryzm, bo jedynie całkowite odwzajemnienie okazanej pomocy dawało pewność na utrwalenie i rozpowszechnienie się altruistycznych cech w populacji. Jak zauważa Marcin Ryszkiewicz w swojej książce 4 miliardy lat. Eseje o ewolucji nikt nie zazdrości fortuny Billowi Gatesowi czy brytyjskiej królowej, ale niewielu jest takich, którzy zdolni są pogodzić się z wyższą pensją kolegi z biura, który wykonuje pracę taką samą jak my.
Swoją drogą warto wtrącić, że Alfred Russel Wallace, zapomniany współtwórca ewolucjonizmu, ostatni wielki uczony wiktoriańskiej epoki, właśnie w socjalizmie, nie liberalizmie, widział naturalne przedłużenie doboru naturalnego. Swoją opinię motywował spostrzeżeniem, że socjalizm gwarantuje równy start wszystkim osobnikom, a w wyścigu mogą wygrać rzeczywiście najlepsi, czy najbardziej uzdolnieni. W kapitalizmie niekoniecznie wygrywa najlepszy, ponieważ system obarczony jest iście feudalnymi stosunkami między posiadaczami a biedotą, które są nienaturalne i nieobecne w świecie przyrody.

Wybór i niebezpieczeństwo
Neoliberałowie proponują nam egoistyczny wyścig zbrojeń, degradację człowieka do przedludzkiego poziomu. W zawodach programów Axelroda okazało się, że stabilne okazywały się dwie strategie. Jedną była szerzej opisana przeze mnie, drugą oparta na oszustwie i egoizmie. Ostrzeżeniem powinien być czas trwania takiej grupy osobników, który był znacznie krótszy od Tit for Tat.
Ryszkiewicz podsumowuje tak:
“Gra toczy się dalej. Wygrają ci, którzy potrafią najlepiej wyzyskać możliwości altruizmu odwzajemnionego, eliminując przejawy wciąż powracającego i bezwzględnego egoizmu. Stawka jest wysoka, a wynik gry niepewny. Ale szanse są duże: nie tylko jako gatunek osiągnęliśmy to, co od 4 miliardów lat nie udało się nikomu, ale wiemy też coraz lepiej, dlaczego tak się stało i nie musimy już czekać, aż ta nasza wiedza - przez selekcję nieprzystosowanych - zostanie utrwalona w genach. Pytanie tylko, kiedy i w jakim stopniu będziemy umieli ją wykorzystać?”

czwartek, 15 lipca 2010

Antysocjalistyczny socjalizm

W przedostatnim numerze kwartalnika OBYWATEL - 1(48)/2010, str. 172-176, przypomniano sylwetkę i niepospolite poglądy polskiego rewolucjonisty przełomu XIX i XX wieku, Jana Wacława Machajskiego. Jestem pewien, że nikt z czytających nazwiska nie kojarzy. Podobnie zresztą jak i piszący tego bloga… Zagadkowa postać Machajskiego zatarła się w chaosie poprzedniego, szalonego stulecia. Zaprzyjaźniony był ze Stefanem Żeromskim, który wzorował na nim Andrzeja Radka z “Syzyfowych prac” oraz Zagozdę w “Róży”. Nigdy nie zyskał większego grona zwolenników, nazywany był “generałem bez armii”. Nienawidziła go lewica. A “machajszczyzna” stała się (niesłusznie, ale nie bezpodstawnie) synonimem najgorszej herezji w obozie socjalistycznym, antyintelektualizmu i ciemnoty. Machajski bowiem ośmielił się na bardzo oryginalną i boleśnie krytyczną interpretację marksizmu i walki klas.

Machajski doszedł do wniosku, że socjalizm to ustrój społeczny, który opiera się na eksploatacji robotników przez inteligencję, którą rozumiał szeroko, jako ogół pracowników umysłowych. W kapitalizmie, a szczególnie w jego rozwiniętych postaciach, inteligencja jako klasa, ma coraz większe znaczenie. Jej awans społeczny i materialny wiąże się ze specyficzną funkcją “obsługi” aparatu państwowego i gospodarczego. Rozwój ten napotyka jednak na poważną przeszkodę, którą stanowi klasa posiadaczy środków produkcji i kapitału - burżuazja. Celem i interesem klasy “robotników umysłowych” jest obalenie panujących stosunków i powołanie nowego ustroju - socjalistycznego. Robotnicy fizyczni są jedynie wykorzystywani przez umysłowych do realizacji partykularnych interesów klasowych tych drugich. Socjalizm nie oznacza więc wyzwolenia robotników. Stają się oni narzędziem do obalenia kapitalizmu i wprowadzenia socjalizmu. Zamieniają swoich panów z burżuazji na inteligencję.
Machajski trafnie przewidywał, że w ustroju socjalistycznym powielone zostaną schematy nierówności klasowych charakterystyczne dla kapitalizmu. Przede wszystkim różnice dochodów między wykształconym aparatem partyjno-państwowym a robotnikami odtworzą a nie zniszczą starą strukturę społeczną. Różnice w stanie posiadania przełożą się na wpływy społeczne i dostęp do edukacji dla dzieci obu grup.
Myśliciel zwrócił również uwagę na pogardliwy stosunek marksistów do osób wykluczonych społecznie, jak bezrobotna i bezdomna biedota - “lumpenproletariat”. Uważał, że podział na “prawdziwych robotników” i “lumpenproletariat” dowodzi tego, że socjaliści nie są faktycznymi obrońcami interesów ludu. Podkreślał, że nie istnieje wspólnota interesów między pracownikami umysłowymi i fizycznymi. Powszechna równość społeczeństwa bezklasowego wypisana na sztandarach ruchów i partii socjalistycznych jest wbrew klasowym interesom inteligencji, która przez realizację tych haseł straciłaby swoją szczególną pozycję. Pisał:

“[…] Walka robotników - to bunt przeciwko wszystkim posiadającym, którzy żyją po pańsku, którzy nie znają pracy fizycznej właśnie dlatego, że cały jej ciężar wrzucili na barki robotnika, pozostawiwszy jemu głodną niewolniczą rację. Walka robotników - to walka przeciw temu uczonemu światu, który uczynił wiedzę swoją własnością monopolistyczną i czym panuje nad klasą robotniczą.”

Nie szerzył więc nienawiści do wiedzy, a postulował powszechną inteligenckość jako docelowy stan porewolucyjny.

W 1917 r. wyjechał do Rosji ogarniętej najpierw lutową a później październikową rewolucją. Obserwował i ostro krytykował antyrobotniczy charakter nowej władzy. Wskazywał na powolny proces uspołeczniania środków produkcji (nacjonalizacji zakładów przemysłowych), jako na sposób pogorszenia położenia robotników i jednocześnie przejmowania fabryk z rąk burżuazji bezpośrednio przez inteligencję. Już w pierwszych latach istnienia Rosji Radzieckiej następowała systematyczna poprawa sytuacji materialnej inteligencji formującej nową warstwę biurokracji partyjno-państwowej wraz z brakiem podwyżek dla fizycznych, wymuszaniem dyscypliny w miejscu pracy, zwalczaniem “nieprawomyślności” i podwyższaniem wydajności produkcji nie mającymi precedensu w systemie kapitalistycznym. W momencie przejęcia pełni władzy przez Stalina,  uformowała się już i skostniała nieegalitarna struktura społeczna, a rzeczywistość w coraz jaskrawszy sposób przeczyła hasłom i postulatom głoszonym przez Partię i jej ideologów.

Na koniec warto przypomnieć wydarzenia nie tak odległe i Polakom bardziej znane. Czy nie wydaje się Wam bardziej zrozumiały proces tzw. transformacji ustrojowej lat 80/90 widziany przez pryzmat poglądów Machajskiego? Doświadczyliśmy już u końca lat 70. sojuszu robotniczo-inteligenckiego w ramach opozycji. I nastąpiło deja vu. Znów rewolucja, 1989 r., a kilkanaście miesięcy później robotnicze strajki i nowa władza - postsolidarnościowa inteligencja uwłaszczona na zreprywatyzowanym majątku państwowym, wysyłająca w stronę protestujących oddziały policji i armatki wodne. To wówczas młody Donald Tusk mówił na łamach Gazety Wyborczej o demokracji, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, to wprowadzi się nawet i dyktaturę, aby przeprowadzić niezbędne reformy gospodarcze. Niezbędne dla kogo?

środa, 7 lipca 2010

Postmodernistyczna antykultura i śmierć uniwersytetu

Od kilku dekad zachodnie ruchy lewicowe oczarowane są postmodernizmem, jako radykalnym zerwaniem z elitarną i antydemokratyczną przeszłością arbitralnego podziału na “kulturę niską i wysoką”. Rozmył się ostry podział sceny politycznej zbudowany na ekonomicznej tożsamości czerwonych poglądów. Już nie walka klas, nie demon kapitalizmu, nie grzech pierworodny kapitalistycznej akumulacji, ani nawet postęp ale wieść ma nas rozdrobnienie, nowomowa, oportunizm i jednakowość wszystkich poglądów podporządkowanych ideologom poprawności politycznej. Absurdalna mnogość postulatów wyzwolenia wszystkiego z opresywnego systemu.
Państwowy Instytut Wydawniczy wydał w 2008r. w ramach serii Biblioteki Myśli Współczesnej książkę węgierskiego socjologa, profesora Uniwersytetu Kent w Wielkiej Brytanii, Franka Furedi “Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści”.
Furedi poddaje analizie zmiany zachodzące w obrębie cywilizacji europejskiej prowadzące do bezprecedensowego upadku instytucji uniwersytetu i idei poszukiwania prawdy, dewaluacji intelektu, kultu banalności, wycofanego społeczeństwa i kontroli nad nim w ramach nowoczesnej inżynierii społecznej, kultury schlebiania i traktowania ludzi jak dzieci. Podnosi istotny problem odpowiedzialności zachodniej lewicy oszołomionej postmodernistycznym narkotykiem, która w szokujący sposób porzuciła swoje idee transformacji społecznej i demokratycznego egalitaryzmu na rzecz utrzymania ekonomicznego i politycznego status quo. Działaczy “prospołecznych”, którzy w imię polityki inkluzji i otwarcia na wykluczonych zatomizowali społeczeństwa i rozpoczęli konsekwentny program “równania w dół” sfery edukacji i kultury. Polityków, którzy w imię demokracji zamienili proces wyborczy w plebiscyt podporządkowany podwyższaniu frekwencji i legitymizowania nią władzy. Postmodernizm, skrajnie konserwatywna ideologia, mylnie zinterpretowany jako należący do nurtu lewicowego, w iście orwellowskim stylu skierował zachodnią cywilizację na drogę dyktatury mediokracji filistrów.

“Od zarania dziejów władza próbowała zmobilizować sztukę, by służyła celom politycznym. W minionych czasach chciała ją wykorzystać do głoszenia chwały narodowej, dziś - do nawiązywania kontaktu ze zatomizowanymi i często zmarginalizowanymi jednostkami; ten plan realizuje w bardzo systematyczny i wysoce zindywidualizowany sposób.
Trzeba sobie zdać sprawę, że populistyczny imperatyw inżynierii społecznej nie stanowi ani demokratycznej, ani egalitarnej odpowiedzi na problem nierówności społecznych czy biedy. Jak o tym pisałem w poprzednim rozdziale, jest to projekt, który zmierza do ponownego zaangażowania coraz bardziej rozczłonkowanego społeczeństwa. Społeczna inkluzja, dostępność i partycypacja stanowią jego część i mają posłużyć do ustanawiania kontaktu między elitą kulturalną a wyobcowaną resztą. A ponieważ ustanowienie kontaktu jest właśnie głównym celem, pytanie, w co włącza się wyobcowanych, rzadko stanowi przedmiot analizy. Łatwiej jest rozszerzyć partycypację, niż zapewnić, że to, w czym ludzie mają partycypować, jest warte ich zaangażowania.

[…] Polityka społecznej inkluzji zmierza zaś do ukształtowania powszechnego gustu, ustandaryzowania go i w efekcie do sprawowania nad nim kontroli”

Jednocześnie Furedi zauważa:

“Tworzenie równych szans dla wszystkich to w istocie cel wart zachodu. Wzrost partycypacji społeczeństwa w życiu kulturalnym i intelektualnym jest zamysłem, który każdy, kto ma skłonności demokratyczne, z całych sił będzie wspierał.”
(str. 104-106)

wtorek, 22 czerwca 2010

Noam Chomsky w kawałkach

Egoizm jądrem ludzkiej natury?

Jak sądzę, ani historia, ani nasze doświadczenia nie podważają sądu Adama Smitha i Davida Hume’a - bohaterów współczesnego chóru śpiewającego pochwałę egoizmu - zdaniem których współczucie i troska o dobro innych to konstytutywne cechy ludzkiej natury.

Przekonanie, że egoizm jest dominującym ludzkim instynktem, jest bardzo wygodne dla tych, co mają pieniądze i władzę, i pragną zniszczyć instytucje społeczne opierające się na sympatii, solidarności i wzajemnej pomocy. Najbardziej barbarzyńska część świata bogatych i trzymających władzę (…) jest zdecydowana rujnować opiekę społeczną, programy zdrowotne, szkolnictwo, czyli wszystko, co wywalczyło społeczeństwo i co służy publicznym potrzebom, a w bardzo małym stopniu umniejsza bogactwa i moc tych, którzy je mają. Bardzo im wygodnie wymyślać niestworzone historie, wedle których egoizm stanowi jądro ludzkiej natury, gdy chcą pokazać, że błędem jest troszczyć się, czy niepełnosprawna wdowa z drugiego końca miasta ma jedzenie i lekarską opiekę, czy dziecko z naprzeciwka ma dostęp do przyzwoitej edukacji. Czy istnieją solidne argumenty uzasadniające doktryny wygodne dla tych, którzy je tworzą? Ja się z takimi nie spotkałem.

Najlepszy porządek społeczny

Jeśli panujący dziś porządek społeczny jest jedynym odpowiadającym ludzkiej naturze, jak wyjaśnić fakt, że nie pojawił się nigdy wcześniej w dziejach ludzkości, że został narzucony całkiem niedawno, w Anglii i innych miejscach, i to przy użyciu przymusu i siły? (…)

Anarchia

Anarchia, tak jak ja ją rozumiem (w sposób, jak sądzę, dobrze uzasadniony, ale to już odrębna kwestia), to skłonność do takiego myślenia i działania, które próbuje rozpoznać struktury władzy i dominacji, domaga się, by wykazały swoją prawomocność, a jeśli nie może tego zrobić (co często się zdarza), stara się władzę ominąć.

Konrtola i DEZ-informacja

Bez wątpienia przemysł infotainment (informacji-rozrywki) to potęga. Jak jego szefowie byli łaskawi nam wyjaśnić, zajmuje się on z jednej strony wprowadzaniem kontroli off job (poza pracą) będącej przeciwwagą dla kontroli on job (w pracy), charakterystycznej dla tayloryzmu, systemu mającego zamienić pracowników w nieświadome niczego o posłuszne roboty; z drugiej strony zwracaniem uwagi ludzi ku “powierzchownym aspektom życia takim jak konsumpcja mody” i wdrukowywaniem im “filozofii ulotności życia”.

Fragmenty z: Jean Bricmont i Julie Franck (red.), “Chomsky”, Cahiers de l’Herne, nr 88, Paryż 2007

“Kalając własne gniazdo” - krytyka postmodernistycznej krytyki nauki

Gdy słyszę o “nauce białych mężczyzn” [white male science], zawsze przychodzi mi do głowy - wybaczcie - wyrażenie “żydowski wygląd”. (…)
Wielu naukowców brało wtedy czynny udział w życiu kulturalnym ówczesnej klasy robotniczej i próbowało kompensować klasowy charakter instytucji kulturalnych poprzez tworzenie programów edukacyjnych dla robotników lub pisanie książek przeznaczonych dla szerokiej publiczności - o matematyce, naukach i na inne tematy. I lewicowi intelektualiści nie byli bynajmniej jedynymi, którzy czymś takim się zajmowali. Dziwię się więc, gdy widzę, że lewicowi intelektualiści naszych czasów próbują pozbawić społeczeństwa poddane opresji nie tylko radości płynącej z wiedzy, lecz także narzędzi jego emancypacji, i oświadczają, że “projekt oświeceniowy” jest już martwy, więc trzeba porzucić “złudzenia” nauki i racjonalności - przekaz, który bardzo cieszy serca tych, którzy mają władzę, szczęśliwych, że mają te narzędzia na wyłączność.

Raison & liberté, Agone, Marsylia 2010



niedziela, 20 czerwca 2010

Symptom i choroba

W lipcowym numerze miesięcznika Le Monde diplomatique z 2009r. znalazł się bardzo ciekawy artykuł Sławomira G. Kozłowskiego (ekonomisty i profesora UMCS w Lublinie, który - o dziwo! - w przeciwieństwie do pracowników akademickich zachłyśniętych propagandą “jedynie słusznej idei” neoliberalnej, nie prezentuje postawy denkverbot - zakazu myślenia, jak to określił Žižek). “Rozważania o amerykańskim kryzysie gospodarczym” rozpoczynają się krótką ale bardzo treściwą i wymowną analizą systemu kapitalistycznego. Dowiadujemy się z niej, że rzeczywistość znacznie odbiega od usilnie propagowanego przez główny nurt dogmatu mówiącego, że kryzys jest aberracją na zdrowej tkance idealnego systemu gospodarczego.

The so-called financial crisis today is a symptom. The underlying disease is capitalism.
Rick Wolff, Capitalist Crisis, Marx’s Shadow,
MRZine, Monthly Review Foundation, 2008

Każda recesja gospodarcza czy kryzys w kapitalizmie powodowane są przez powstawanie nadwyżki podaży rynkowej w stosunku do efektywnego, tj. znajdującego swój wyraz w sile nabywczej kupujących popytu. Jest to bezpośrednią pochodną prawa akumulacji kapitalistycznej, podstawowego prawa ruchu kapitalizmu. Kapitalista, motywowany chęcią uzyskania maksymalnego zysku, przy tworzeniu produktów dla anonimowego rynku nie jest jednak pewien nawet tego, czy wytworzony produkt zostanie sprzedany. Wskutek tej niepewności musi stale konkurować, walczyć o bycie lepszym niż inni producenci. Musi więc przekształcać możliwie największą część wartości dodatkowej w nowy kapitał. Musi akumulować!

ANATOMIA KRYZYSU

Konieczność akumulacji powoduje, że kapitaliści inwestują znaczną część tworzonej wartości dodatkowej. Jest to niezbędne. Tylko dzięki temu można zostać kapitalistą i tylko dzięki temu można utrzymać swoją pozycję i mieć nadzieję na jej poprawę. Konieczność akumulacji powoduje także, iż z nowotworzonej wartości (marksowskie v+m) starają się oni wykroić jak największą porcję dla siebie (tj. zwiększyć wartość dodatkową - m), zmniejszając tym samym część przypadającą pracownikom, czyli płace (v).

Wynikiem akumulacji jest więc nie tylko zwiększanie potencjału wytwórczego i produkcji, ale także zmniejszanie siły nabywczej podstawowych mas konsumentów, tj. pracowników najemnych. Mamy więc dwie przeciwstawne tendencje: z jednej strony wzrost podaży, z drugiej zaś ograniczanie popytu.

Najogólniej konsumpcja robotników (pracowników najemnych) jest ograniczona przez ich siłę nabywczą (relatywne ubóstwo), będącą wynikiem procesu akumulacji. Konsumpcja kapitalistów limitowana jest zaś przez ich nieograniczoną dążność do zwiększania kapitału, czyli akumulacji. W wyniku tego wzrost popytu na dobra konsumpcyjne jest wolniejszy do wzrostu możliwości ich produkcji. Podział dochodów (nowo tworzonej wartości) między płace i zyski powoduje więc tendencję do ciągłego zakłócania równowagi między podażą a popytem.

Tendencja ta jest dodatkowo wzmacniana przez ciągłe wprowadzanie nowych technik, zmierzających do zastępowania pracy żywej przez uprzedmiotowioną (pracy przez kapitał, w terminologii ekonomii głównego nurtu), co oznacza postęp o pracooszczędnym charakterze. Substytucja pracy przez kapitał (marksowski “wzrost składu organicznego kapitału“) jest przyczyną trwałego bezrobocia (istnieniem rezerwowej armii pracy) oraz skutkuje dodatkową tendencją do ograniczania wysokości płac.

Prawo akumulacji kapitalistycznej powoduje, że gospodarka nie rozwija się równomiernie, że podlega ona cyklom koniunkturalnym. Nieuniknione są okresy (względnej) nadprodukcji. Kryzys oznacza brutalne przerwanie reprodukcji rozszerzonej. Pojawia się on nie dlatego, że zbyt mało dóbr jest wytwarzanych, lecz dlatego, że masa wytworzonych dóbr nie znajduje nabywców. Na końcu  opadającej spirali recesji produkcja i zapasy w magazynach spadają w większym stopniu niż siła nabywcza. Wówczas produkcja zaczyna ponownie rosnąć. Ten cykliczny ruch związany jest z kapitalistyczną własnością prywatną i produkcją dla zysku. Takie były przyczyny 25 cykli koniunkturalnych, które towarzyszyły amerykańskiemu kapitalizmowi do czasu jego pierwszego kryzysu w roku 1825”.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Wybory

Jak chyba wszyscy wiedzą już tylko kilka dni pozostało do dnia wyborów prezydenckich. Muszę przyznać, że kwestie polityczne dawno już nie powodowały takiego mętliku w mojej głowie. Najpierw dręczyło mnie pytanie, czy iść głosować. Po pierwsze żaden z kandydatów nie wydaje mi się idealnym, a po wtóre – system demokracji przedstawicielskiej nie spełnia swoich zadań. Mam iść głosować na człowieka, który w tym krótkim momencie potrzebuje poparcia społecznego, a zaraz po wyborach ma to całe społeczeństwo... Później w sprawach takich jak tarcza antyrakietowa czy Irak słyszę, że społeczeństwo nie powinno się wtrącać do ważnych kwestii, bo się nie zna i nie rozumie. Więc ja rozumiem, że społeczeństwo w oczach tych panów, którzy sobie usta wycierają „demokracją” jest zwyczajnie głupie. Na tyle głupie, żeby dać się nabrać i wybrać ich w wyborach. Pojawia się tutaj duży znak zapytania – czym wobec tego jest ta słynna demokracja? Mi to bardziej przypomina technokrację z pogardą dla społeczeństwa. Uważam, że w dobie tak zaawansowanej techniki informatycznej nie istnieją żadne obiektywne przesłanki, no chyba że ideologiczne lub dotyczące posiadania władzy, które by uniemożliwiały wprowadzenie demokracji bezpośredniej. Co więcej, absencja wyborcza to także jakiś głos, i to bardzo dobitny. Tyle, że komentatorzy polityczni usilnie nie chcą tego dostrzec. Nie głosowanie to głos na nie, dla wszystkich kandydatów, dla polityki państwa. Jak można mówić o przedstawicielstwie narodu, skoro zwycięzca otrzymuje np. 50 % głosów przy frekwencji rzędu 30 %? Prezydent 15 % Polaków...
Jednakże R. i E. na pikniku przekonali mnie, że do urny iść trzeba.
Zacisnąłem więc zęby i dokładnie prześwietliłem kandydatów. Nie ukrywam, że pierwotnie myślałem, aby poprzeć Komorowskiego. Niby wybór racjonalny, no bo ma największe szanse w starciu z „państwem policyjnym” Kaczyńskiego. Tylko byłby to głos przeciw własnemu sumieniu. Zarówno PO jak i PiS prezentują konserwatyzm społeczny i co gorsza są zwolennikami ideologii neoliberalnej w gospodarce. Czy mam głosować na prywatną służbę zdrowia, płatne studia, cięcia socjale, obniżanie podatków dla bogatych i likwidację miejsc pracy... Wiem, że nie wygra, ale sumienie będę miał czyste. Zdecydowałem, zagłosuję na kandydata związków zawodowych i Polskiej Partii Pracy, socjalistę Ziętka. Zgadzam się z jego postulatami, a w dodatku poparli go czołowi intelektualiści lewicy na Zachodzie, wśród nich prof. Noam Chomsky i reżyser Ken Loach.

wtorek, 25 maja 2010

Prawda i fałsz komunizmu, Sąd Ostateczny i Nowy Izrael

Kilka tygodni temu odnalazłem w bibliotece dziwacznie prezentującą się książkę. Format niewielki, każda kartka z innego papieru (ale zawsze przypominającego pakowy),  druk półamatroski i data wydania 1981. Mikołaj Bierdiajew “Problem komunizmu”. Nielegalny materiał z drugiego obiegu z wielką karminową pieczęcią NIE WYPOŻYCZA SIĘ. Jest to przedruk z polskiego wydania z 1937 r., zachowano więc niestety polszczyznę sprzed reformy. Męczą wzrok partije, djalektyki, materje i miejscami literówki. Warto zacisnąć zęby, bo za cenę niewielkiego wysiłku uśmiechnie się do nas ze strok książeczki brodaty mistrz Bierdiajew.
Oto kilka fragmentów w zmienionej pisowni (s.27, 30-35, 43-45, 91-95):

“Teoria marksistowska Zusammenbruch’u społeczeństwa kapitalistycznego, jest w rzeczywistości wiarą w Sąd Ostateczny. Albowiem w całym rewolucyjnym komunizmie tkwi pewien element eschatologiczny: idea według której w określonej godzinie otworzy się przepaść rozdzielająca na dwoje czasy. Określił to Niemiec Tillich, teoretyk religijnego socjalizmu, pod nazwą Kairos, wybuchu wieczności w czasie. Płytka terminologia filozofii materialistycznej, niezdolna jest wytłumaczyć głębi najniższych pokładów marksizmu; tym niemniej tkwią one w podświadomości i stanowią prawdziwą siłę. To w nich właśnie łamie się łańcuch determinizmu, co jest przerwaniem ciągłości w procesie ewolucyjnym: niepewny jest krok z królestwa konieczności do królestwa wolności, historia, właściwie mówiąc, jest zamknięta - rozpoczyna się nadhistoria”

“W czym tkwi prawda komunizmu? Występuje ona […] pod różnymi postaciami. Przede wszystkim jest to prawda negatywna, w postaci krytyki burżuazyjnej i kapitalistycznej cywilizacji, jej sprzeczności i braków. Jest ona oskarżeniem kłamliwie chrześcijańskiego społeczeństwa, upadającego i zdegenerowanego, które przystosowało się do interesów okresu kapitalistycznego. Następnie jest to prawda pozytywna, przejawiająca się w postaci organizacji i kierowania ekonomiką, której podlega życie jednostek i która nie może być nadal uważana tylko za grę interesów i samowoli. Idea ekonomiki zorganizowanej według określonego planu jest ideą szczęśliwą: a obrona całkiem fikcyjnej wolności w życiu gospodarczym może zrodzić tylko ciężką niesprawiedliwość i pozbawić ostatecznie dużą część ludzkości istotnej swobody. Prawdą komunizmu jest także i to, że według niego społeczeństwo musi być społeczeństwem pracującym (chociaż odmawia się przy tym uznania w pracy określonej hierarchii jakościowej). I chociaż rosyjscy komuniści rozplakatowali we wszystkich sowieckich zakładach tę dewizę: Kto nie chce pracować, nie może jeść, nie przypuszczali jednak, że słowa te wypowiedział apostoł św. Paweł. Komunizm mówi prawdę, kiedy utrzymuje, że nie powinien istnieć wyzysk człowieka przez człowieka, i klasy przez klasę. Supremacja człowieka nad elementarnymi siłami natury nie powinna się wiązać z supremacją człowieka nad człowiekiem.
Prawdą jest także to, że podział społeczeństwa na klasy, który prowadzi tylko do walki, powinien zniknąć i że klasy powinny być zastąpione przez grupy zawodowe. Prawdą jest, że ustrój polityczny powinien być reprezentantem realnych potrzeb i interesów ekonomicznych. […]
Wreszcie egoizm narodowy i odosobnienie, które pociągają za sobą nienawiść i wojny, powinny być ostatecznie pokonane przez nadnarodową organizację ludzkości. […] (komunizm) zdobył się na postawienie zagadnienia w całej jego głębi, związał w jednym pojęciu teorię i praktykę, myśli i wolę. W ten sposób wraca komunizm do teokratycznej koncepcji średniowiecza: podporządkowuje życie jednostki celowi uniwersalnemu; wraca do tego pojęcia służby, które całkowicie znikło w zdechrystianizowanej epoce liberalno-burżuazyjnej. […]
Jednakże fałsz komunizmu jest większy niż jego prawda, która została całkowicie wynaturzona. Jest to przede wszystkim fałsz duchowy a nie społeczny. Duch samego komunizmu jest negacją ducha w ogóle, zaprzeczeniem duchowej istoty człowieka, fałsz komunizmu jest fałszem bezbożnym. […] Komunizm zerwał z zasadą złotego środka, którą wyznawał humanizm, komunizm odrzucił Boga nie w imię człowieka, jak to się często zdarza, ale w imię jakiejś trzeciej zasady, a mianowicie w imię społecznego kolektywu, nowego bóstwa.”

Chrystianizm nie zrealizował swojej prawdy w życiu społecznym; albo wcielał się w konwencjonalną symbolikę teokracji, które chciały lekceważyć wolność, ten podstawowy warunek wszelkiej, prawdziwej realizacji, albo stosować system dualizmu, jak to miało miejsce w czasach nowożytnych, kiedy potęga chrześcijaństwa osłabła. Komunizm ukazał się wówczas jako kara, jako świadectwo fałszowania autentycznej prawdy. Widzieliśmy, że jest w komunizmie moment eschatologiczny. Ponieważ apokalipsa nie wskazuje tylko na koniec historii: istnieje apokalipsa w samym łonie historii. Koniec jest zawsze bliski, czas dąży do połączenia się z wiecznością. Świat, w którym żyjemy, nie jest nigdy całkowicie zamknięty. Ale są okresy, w których to położenie czasów w obliczu wieczności, daje się uczuwać w sposób bardziej wyraźny. Moment eschatologiczny nie przedstawia tylko sądu nad historią, ale także sąd samej historii. Komunizm jest takim sądem. Prawda, która nie chciała się wcielić w pięknie, w pięknie Bożym, zrealizowana jest przez komunizm w szpetocie. […] Jestem głęboko przekonany, że komunizm kryje w sobie wielką prawdę społeczną. Jednakże fakt, że prawda ta wyraża się w szpetocie, wskazuje, że łączy się ona ściśle z kłamstwem i że Bóg odwrócił się od jej realizacji. Szpetota jest zawsze oznaką ontologicznego fałszu. Byt prawdziwy, przekształcony i wypełniony jest piękny.”

“Antyreligijna struktura psychiczna komunistów jest strukturą psychiczną zwycięzców, symbolem urazy i zemsty, które wzięły odwet i otrzymały zadośćuczynienie. Zwycięski i triumfujący “proletariat” otrzymał zadośćuczynienie za przeszłe upokorzenia. Tak oto Marks wypracował swoją doktrynę dotyczącą powołania mesjanicznego tego proletariatu: jest to klasa najbardziej uciskana w społeczeństwie burżuazyjnym, co jest “zrównoważone” przez świadomość własnego, mesjanicznego, wyzwalającego, powołania, własnej przyszłej potęgi. De Man, jeden najgłębszych współczesnych teoretyków socjalizmu, tłumaczy z wielką słusznością marksistowską doktrynę o najwyższej misji proletariatu, w duchu psychologii Adlera - jako przeżyte upokorzenie, wypływające z niższego stanu społecznego robotnika i jako wynagrodzenie: drogą zadowolenia  własnej woli, w opanowaniu przez ideę najwyższego powołania”.

czwartek, 6 maja 2010

Krytyka Halika

Wczoraj, późnym popołudniem, zajęty byłem dotrzymywaniem towarzystwa Szlomie w poczekalni u dentysty. Kiedy zniknął za oblepionymi cennikiem drzwiami gabinetu, zabrałem się za lekturę ostatniego Tygodnika Powszechnego. Trudno mi zdecydować, co dziwiło mnie bardziej, czy “śmichy - chichy” dobiegające z sali tortur i odrywające od gazety, czy też ożywcza świeżość myśli czeskiego teologa, ks. Tomasa Halika. Halik to postać nieprzeciętna - ot, truizm. Zdecydowanie więcej na jego temat miałby do powiedzenia Szloma, ale jak podkreślał generał Zambik w Rozmowach kontrolowanych, a jest to godne zapamiętania: “Ja mówię!”. Nasz południowy sąsiad ma swoje krytyczne zdanie o Kościele i nie boi się o tym mówić. I taka chyba specyfika czeskiego katolicyzmu, w którym czasy “książąt Kościoła” dobiegły szczęśliwego końca (pozazdrościć!). Krytyka to jednak zdrowa i pozbawiona cynizmu i obłudy krytykanctwa. Fragment rozmowy opublikowanej w TP zamieszczam poniżej. Uderzyła mnie tu analogia (organiczna jedność?) do poglądów Mikołaja Bierdiajewa, które gdzieś poniżej przytaczałem.

“[…] Bóg potrafi poradzić sobie z naszymi bastionami. Zwykle dzieje się to poprzez wewnętrzną reformę Kościoła. Ale gdy Kościół nie potrafi być “Kościołem stale reformującym się” (Ecclesia semper reformanda), wtedy Bóg działa z zewnątrz - poprzez nieprzyjaciół. Zauważmy, że o wrogu zbuntowanych wobec Boga Izraelitów Biblia mówi “sługa Boży Nabuchodonozor”. My w Czechach widzimy, że takim sługą Bożym był komunizm, który zburzył wiele struktur kościelnych. W ten sposób stworzył nową przestrzeń”.

wtorek, 4 maja 2010

To już było

Ostatniego dnia kwietnia serwisy informacyjne zaskoczyły nas wiadomością z niższej izby belgijskiego parlamentu. Zgromadzenie przyjęło przyprawiającą o koszmary ustawę, która zakazuje noszenia specyficznego muzułmańskiego nakrycia głowy dla kobiet o nazwie burka. Podano dwa motywy – primo, względy bezpieczeństwa (nie można zidentyfikować tożsamości osłoniętej osoby), secondo, prawa człowieka (strój uwłacza godności muzułmanek). Tyle, że w całej Belgii chustę tego rodzaju nosi grupa aż… 30 kobiet! A co więcej, same zainteresowane nie widzą w tym nic haniebnego. Pojawia się więc pytanie – kto i po co chce uszczęśliwiać innych na siłę?
Niestety wnioski nasuwają się same. Od kilku lat, w miarę postępującego kryzysu demograficznego Starej Europy i cyklicznie nawracających klęsk gospodarczych, prawica chce zastosować starą taktykę. Polega ona na wskazaniu kozła ofiarnego przy jednoczesnym podsyceniu drzemiącej ksenofobii. Tym razem mamy islamofobię. W latach 30. pewien uwielbiany polityk, kanclerz, wprowadził pakiet ustaw, mający chronić obywateli swojego państwa przed ingerencją obcych. Pakiet nosił nazwę Ustaw Norymberskich. Zakazano nieznanej nam bliżej burki, a co by było, jeśli niemile widziany stałby się krzyż, albo gwiazda Dawida? Niegdyś zagrażał nam syjonizm, dziś – islamofaszyzm.
Mam nadzieję, że belgijski senat odrzuci haniebne prawo, które stałoby się niebezpiecznym precedensem. Pocieszające jest, że ustawę zaatakowały partie liberalna i chrześcijańska. Gdyby jednak czarny scenariusz okazał się prawdziwy, myślę że kobiety Belgii, a szczególnie chrześcijanki, powinny zbojkotować nieludzkie prawo i w geście solidarności nałożyć chusty.

piątek, 30 kwietnia 2010

Niech się święci 1 Maja !!!

I to całkiem dosłownie :)
Pamiętajmy, że przed nami nie tylko majówka. Niech nas nie zwiodą plakaty o państwowych obchodach 2 - 3 maja. Nowa ideologia o pewnych rzeczach pamiętać nie chce. Nowa gospodarka udaje, że dochód, przyrost i obroty tworzą się same z niczego (pomimo kultu nauki, zaprzeczając choćby logice i zdrowemu rozsądkowi, nie wspominając już o podstawowych prawach fizyki). Kineskopy telewizorów zalewane są obrazami ludzi sukcesu o wypielęgnowanych dłoniach, ubranych w drogie tekstylia, poruszających się luksusowymi samochodami i smarujących swoje prawie lateksowe powłoki skórne wyciągami z wszystkiego, z czego da się cokolwiek wycisnąć.

A pod tym wszystkim (a może i nad?) są ludzie pracy, robotnicy, czy jak to dziś poprawniej - pracownicy. 
O spracowanych dłoniach, szarych twarzach pokrytych bruzdami, maszerujący stadnie codziennie rano do miejsc, gdzie mieli się nie tylko ich ciała, ale i dusze, "kopcący" niczym fabryczne kominy najtańsze papierosy...
Płatni niewolnicy starannie, z chirurgiczną precyzją usuwani z "wolnego świata". Nie pozostawieni jednak samymi sobie. Ich praca, ich życie i ich cierpienie jest przepełnione Nim. Nawet jeśli i oni sami o tym zapomnieli.
Święto Pracy nosi nie tylko wymiar materialistyczny, nie tylko przypiętą łatę po "komunizmie", a czerwony kolor nie jest monopolem partyjnego sztandaru.
Święto Pracy posiada głęboki wymiar religijny, jest transcendentnym miejscem w czasie, które uświęca swoją obecnością sam Bóg. Momentem, w którym warto przypomnieć sobie o centralnym punkcie ewangelicznej nauki - Ośmiu Błogosławieństwach, o społecznym pochodzeniu uczniów Jezusa, o fizycznej pracy Józefa - cieśli, która towarzyszyła Mesjaszowi od dzieciństwa, o tym, czym było prekonstantyńskie chrześcijaństwo. Wówczas czerwona barwa pierwszomajowego sztandaru nabierze głębi Chrystusowej krwi.
Wówczas zupełnie inaczej, znacznie poważniej zabrzmią słowa:

Niech się święci 1 Maja !!!
Święto Józefa Robotnika

Będziemy sądzeni z miłości

W tym roku ZNAK wydał w serii “Świadkowie” biografię Dorothy Day “Będziemy sądzeni z miłości”, autorstwa Jima Foresta. Świetnie napisana książka o mało znanej nad Wisłą osobie, do której życia i działalności nawiązywał na blogu wcześniejszy wpis. Skoro już ją trochę kojarzycie, to wspomnę na marginesie, że była kandydatką do wyniesienia na ołtarze. Cała sprawa nie zakończyła się jednak pomyślnie z bardzo przyziemnych powodów - olbrzymich kosztów procesu. Choć z drugiej strony, poznawszy Dorothy poprzez relację Foresta, powątpiewam, czy ona sama by tego pragnęła.
A Was zapraszam do lektury krótkiego (co niecodzienne) fragmentu ze wspomnianej książki (str. 65-66):

“Pewnego dnia, siedząc na plaży, Day czytała zbiór esejów Williama Jamesa i była pod wielkim wrażeniem jego koncepcji mówiącej o tym, że jedynym sposobem, by odwrócić krzywdy powstałe w wyniku gromadzenia majątku, jest przywrócenie wiary w ubóstwo, będące powołaniem religijnym: ‘Raz jeszcze powinniśmy odważnie śpiewać pieśni pochwalne dla ubóstwa. Gardzimy każdym, kto wybiera ubóstwo, by uprościć i ochronić swe życie wewnętrzne. Ponieważ nie przyłącza się do powszechnej walki, jest oskarżany o brak ducha i ambicji. Utraciliśmy nawet moc wyobrażenia sobie, czym było starożytne wypełnianie idei ubóstwa: uwolnieniem od materialnych uzależnień, wolnością duszy”.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Wieści z miejskiego autobusu

Zdradzę Wam pewną przypadłość, która towarzyszy mi od kilku lat. Przebywając w dwóch - dość nietypowych dla takiego stanu miejscach, nachodzą mnie poważniejsze refleksje. Pierwszym jest wymieniony w tytule miejski autobus, a drugim… łazienka. Dlaczego tak? Jeden tylko Bóg raczy wiedzieć.
Ostatnio właśnie, podróżując przez nasączone wiosennym słonecznym światłem i młodymi liśćmi drzew miasto, przywędrował mi do głowy problem niebanalny. W normalnych warunkach bałbym się go nawet tknąć, ale nie mając do roboty nic ciekawszego, niż podskakiwanie ze współpasażerami w rytm wybijany wpadaniem pojazdu w asfaltowe dziury, zacząłem drapać się w głowę.
Czy istnienie jest funkcją bytu, czy też byt jest funkcją istnienia? Jeżeli przyjąć to pierwsze, materialistyczne założenie, wówczas gdyby pojawił się byt niespójny, powinien on ulec natychmiastowej dezintegracji, bo z samej swojej istoty nie posiadałby jedności, ani nie istniałoby nic, co by tą jedność mu nadawało, innego niż on sam.
W drugim jednak przypadku, gdyby to byt był funkcją istnienia (idziemy twardo w idealizm), to człowiek, jako byt materialno-duchowy, bardzo często niespójny, może egzystować z tej przyczyny, że to właśnie istnienie jest racją jego jedności!
Zaraz przypomniał mi się prof. Richard Dawkins (znany z kontrowersyjnego Boga urojonego, ale co powtarzam jak mantrę, największy po Darwinie biolog-ewolucjonista! przede wszystkim). Postawił on kiedyś problematyczne pytanie - jak można być jednocześnie naukowcem - przyrodnikiem (czy ścisłowcem), a jednocześnie wierzyć w Boga?! Dawkins, zakłada pierwszy wariant moich autobusowych dociekań, przez co sama obecność wierzącego naukowca jest dla niego i niezrozumiała i niewytłumaczalna. Miałem przyjemność śledzić dzięki BBC rozmowę Dawkinsa z Robertem Winstonem, w której brytyjski ewolucjonista zadał rozmówcy osobiste pytanie o wiarę w Boga. Winston odparł z tajemniczym uśmiechem, że należy do osób wierzących. I tu Dawkins zgodnie z logiką swoich przekonań stwierdził, że w swoim życiu, kiedy spotykał się z wierzącymi intelektualistami, albo ludźmi nauki, religia, koniec końców, okazywała się jedynie przywiązaniem do tradycji i rytuału. Winston zaskoczył jednak swoją odpowiedzią, że w jego przypadku, wiara jest prawdziwa. Dawkins pokręcił głową z niedowierzaniem, mówiąc, że chyba jednak nie.
Tak więc jedynym możliwym rozwiązaniem problemu “wierzącego naukowca” jest dla materialisty zanegowanie jego prawdomówności (nie wierzy, albo kłamie, że wierzy).

wtorek, 6 kwietnia 2010

Christus resurrexit! Resurrexit vere!

Lub jak woli Szloma ;) -
Ha Masheeha houh kam! A ken kam!

Wielkie Wydarzenia, które na zawsze rozerwały tkankę naszej rzeczywistości, przekraczając nieprzekraczalne, znosząc barierę przestrzeni a nawet czasu. Stając się w Jerozolimie dwa tysiące lat temu, a jednocześnie tu i teraz. Stając się zarazem początkiem i końcem.

I z tej okazji mały prezent dla Was - kilka prac Ade Bethune, komentujących wydarzenia zeszłego tygodnia:







poniedziałek, 29 marca 2010

Chleba nie robi się wyłącznie z kamienia

Dziś ostatnia odsłona z biografii metropolity San Salwadoru. Krótki tekst pochodzący z homilii z 24 lutego 1980r., a więc na miesiąc przed śmiercią:

“Szatan próbował nakłonić Jezusa, aby zamienił kamienie w chleb:
Ale chleba nie robi się wyłącznie z kamienia. Chlebem, który nakarmi nas wszystkich, powinien być sprawiedliwy podział własności, powinna być hojność bogatych, rezygnujących z tego, co mają, aby podzielić się z biednymi. Powinno być społeczeństwo, ukształtowane według serca i sprawiedliwości Boga. To jest zbawienie, które ja przynoszę - mówi Chrystus.”

piątek, 26 marca 2010

Romero, pacyfizm, marksizm

Idę za ciosem ;) Kolejny wątek zaczerpnięty z życia Oscara Romero. Tym razem stanowisko metropolity San Salwadoru wobec dwóch dość kontrowersyjnych zagadnień, aktualnych nie tylko w Ameryce Łacińskiej. (Oscar Romero. Życie. str. 399 - 402).

“Za wskazówkę dla chrześcijan w pełnych gwałtu okolicznościach panujących w Salwadorze biskup Romero proponował słowa z Medellin:

Chrześcijanie pragną pokoju i nie wstydzą się tego. Nie są jednak po prostu pacyfistami, ponieważ są zdolni do walki, lecz wolą pokój od wojny. Są świadomi, że nagłe i gwałtowne przemiany strukturalne bywają zwodnicze i same przez się nieskuteczne, a z pewnością nie licują z godnością narodu.

(…) Sama konferencja w Puebla poucza, jak odróżnić to, co można by określić jako marksizm będący ideologią przenikającą całość ludzkiego sposobu bycia, od tego, co może mieć wyłącznie charakter współpracy z ugrupowaniami podzielającymi tę ideologię. Naturalnie, jeśli marksizm rozumieć jako materialistyczną i ateistyczną ideologię, obejmującą całość ludzkiej egzystencji i podającą fałszywą interpretację religii, to całkowicie niedopuszczalne jest, żeby takie tezy przyjmowali ludzie wiary, przekonani, że istnieje Bóg oraz duchowa i niebiańska wieczność, realna w Jezusie Chrystusie dzięki Duchowi Świętemu. Oba sposoby życia całkowicie się wykluczają.

(…) Następnie arcybiskup ustosunkował się do marksizmu jako strategii politycznej:

Podobnie rzecz przedstawia się w wypadku strategii politycznej: wielu wykorzystuje marksizm jako przewodnik zdobywania władzy. Być może w tym drugim wypadku posługują się kłamstwem, które w rzeczywistości kryje w sobie największe niebezpieczeństwo, ponieważ taka marksistowska praktyka polityczna wywołuje konflikty sumienia, jeśli chodzi o użycie środków i metod, które nie zawsze są zgodne ze skierowanym do chrześcijan moralnym nauczaniem Ewangelii. Ta marksistowska praktyka polityczna może prowadzić również do absolutyzacji ludowych ruchów politycznych, do osłabienia chrześcijańskiego ducha osób w nich zrzeszonych, a nawet do odejścia od Kościoła, jak gdyby ze względu na swój wieczny punkt odniesienia nie miał on prawa do odgrywania kluczowej roli w ludzkiej działalności politycznej.

Próba podania właściwych wskazówek odnośnie do marksizmu była sprawą bardzo delikatną, a zarazem istotną, ponieważ antymarksizm był w dużej mierze wynikiem ledwie maskowanego sankcjonowania niegodziwości kapitalizmu. Arcybiskup powołał się na konferencję w Puebla:

Strach przed marksizmem powstrzymuje bardzo wielu ludzi od zmierzenia się z rzeczywistością ucisku, charakteryzującą dziki kapitalizm. W obliczu zagrożenia ze strony systemu, w sposób jawny naznaczonego grzechem, zapominają o konieczności piętnowania i zwalczania rzeczywistości, wszczepionej przez inny system, naznaczony grzechem w tym samym stopniu. (…)
Najlepszą drogą do przezwyciężenia marksizmu jest podjęcie z całą powagą opcji preferencyjnej na rzecz ubogich”.

czwartek, 25 marca 2010

Kościół, to nie muzeum z pamiątkami

Wczoraj przypadła ważna trzydziesta rocznica. O niej jednak cicho, cichutko. 24 marca 1980r. zginął od kuli zamachowca Oscar Romero. Z tej okazji chciałbym Czytelnikom przedstawić fragmenty drugiego listu pasterskiego biskupa, napisanego na święto Przemienienia Pańskiego (6 sierpnia 1977r.). Najpełniej oddaje on ducha, w którym nauczał arcybiskup i za którego poniósł męczeńską śmierć. Tekst zaczerpnąłem z obszernej biografii - “Oscar Romero. Życie” James R. Brockman (str. 178 - 183):

“Arcybiskup napisał, że fundamentalna zmiana w Kościele ostatnich lat polega na nowym spojrzeniu na świat, spojrzeniu, które pozwala zwalczać grzech w świecie, a równocześnie pozwala światu na zwalczanie tego, co może być grzechem w samym Kościele. To Ewangelia stanowi podstawę zmiany sposobu postrzegania świata, zmianę, która pomogła Kościołowi odzyskać najgłębszy Chrystusowy fundament, zakorzeniony w Nowym Testamencie. Kościół uzyskał pogłębioną świadomość swojej obecności w świecie - to, co dzieje się w świecie, dotyka go i obchodzi, a poszczególne wydarzenia są dla niego znakami czasu. Kościół uzyskał również pogłębioną świadomość tego, że istnieje w świecie, aby mu służyć, aby być w nim znakiem i sakramentem zbawienia, aby uobecniać wyzwalającą miłość Boga, objawioną w Jezusie Chrystusie. Kościół odzyskał wypełniającą karty Biblii intuicję, że Bóg działa w ludzkiej historii, że historia zbawienia i historia powszechna to nie dwie różne rzeczy, ale jedna i ta sama. (…)

(…) Poprzez egzystencję w świecie i dla świata, uczestnicząc w jednej i tej samej historii, Kościół odsłania jego mroczną stronę - otchłań zła, które sprawia, że człowiek upada - zła, które go upadla i dehumanizuje. Kościół, dostrzegając grzech wzywa do nawrócenia, pragnąc rozpocząć od samego siebie. (…)

Kto nie rozumie lub nie przyjmuje tej nowej perspektywy, nie będzie w stanie zrozumieć Kościoła. Zakotwiczenie w tradycjonalizmie, wykluczającym rozwój, z powodu niewiedzy lub dla własnej korzyści, oznacza utratę poczucia prawdziwej tradycji chrześcijańskiej. Tradycja powierzona Kościołowi przez Chrystusa nie jest muzeum z pamiątkami do przechowywania; oczywiście należy ją kochać i wiernie zachowywać, ale zawsze patrząc w przyszłość. Prawdziwa tradycja sprawia, że Kościół jest zawsze świeży i dzisiejszy oraz że wydaje owoce w każdym okresie historii człowieka. Prawdziwa tradycja karmi nadzieję i wiarę Kościoła, tak aby mógł on wciąż przepowiadać nowe niebo i nową ziemię, którą obiecał Bóg (Ap 21, 1; Iz 65, 17) i zaprasza tam ludzkość. Zmiany w Kościele nie są przejawem niewierności Ewangelii, pochodzą raczej z głębokiej wiary i w sposób oczywisty sprawiają, że staje się on wierniejszy Jezusowi Chrystusowi i pełniej się z Nim jednoczy. (…)

W dalszych słowach metropolita pisze, że Kościół, o ile pragnie wiernie wypełniać własne posłannictwo, musi się zmieniać, jak zmieniało się historyczne ciało Chrystusa, ponieważ, jeśli przestanie być Jego Ciałem, to nie będzie już Jego Kościołem. (…)

(…) Chrystus piętnował komercjalizację świątyni, zachowywanie prawa bez troski o sprawiedliwość i miłosierdzie, piętnował bogacza, który nie chciał się dzielić, faryzeusza, który gardził grzesznikami i Samarytanami, przywódców, którzy nakładali na ludzi ciężary nie do udźwignięcia. Grzech stanowi przeszkodę w budowaniu królestwa Bożego i oddala życie ludzkie od sprawiedliwości i miłości. Kościół musi zatem piętnować egoizm, mieszkający w sercu każdego z nas; musi piętnować grzech, który odczłowiecza - który rozbija rodziny, który czyni pieniądz, posiadanie, zysk i władzę celem życia. Musi też obnażać układy społeczne, ekonomiczne, kulturalne i polityczne, które uciskają i zubażają lud:

Jednak piętnowanie przez Kościół, tak jak piętnowanie przez Jezusa nie wynika z nienawiści czy urazy, lecz z pragnienia nawrócenia i zbawienia wszystkich ludzi.

Jeśli natomiast chodzi o angażowanie się w politykę, to słowa i działanie Kościoła z pewnością mogą wywoływać skutku polityczne. Jednak Kościół nie wykorzystuje mechanizmu partii politycznych czy innych tego typu organizacji do wykonywania swoich zadań.”

czwartek, 18 marca 2010

Chleb nasz powszedni

Poprzednio zamieściłem dość obszerny wybór fragmentów eseju ks. Stefana Wyszyńskiego o relacji Kościoła do kapitalizmu, który pojawił się w kwartalniku “Obywatel”. Dziś proponuję Wam urywki z komentarza zamieszczonego w tym samym numerze, podpisanego “rem” - “Chleb nasz powszedni”.

    “Kościół jest instytucją, której cele nie koncentrują się wokół spraw, nazwijmy to ziemskich. W sensie ‘technicznym’ jest strukturą organizacyjną, w sensie zaś metafizycznym dbać ma o zbawienie obecnych i potencjalnych wiernych. I to właśnie temu zadaniu podporządkowane jest sedno jego aktywności.
    Z tego względu próby przykrojenia misji, działań, dogmatyki i przesłania Kościoła do ram programów politycznych, projektów społecznych, a tym bardziej bieżących problemów, są w sferze praktyki chybione, gdyż ich adresat nie tym się zajmuje. Są również nieuczciwe etycznie, gdyż bazują na instrumentalnym, czysto pragmatycznym podejściu, które oznacza po prostu brak szacunku wobec podmiotu takich starań. Niezależnie, czy sojusznikiem Kościoła pragnie zostać prawica, czy do swych celów usiłuje go wykorzystać lewica, są to zazwyczaj próby przejęcia czy podczepienia się pod strukturę stworzoną i przeznaczoną do celów zgoła innych. (…)
    (…) To, co nosi nazwę ‘katolickiej nauki społecznej’ zawiera wiele wskazań i opinii, ale niekoniecznie precyzyjnych na poziomie szczegółowych rozwiązań. Nie ma powodu, by formułować z tego tytułu jakieś pretensje. Skoro nie oczekujemy od związków zawodowych, że będą dbały o zbawienie naszych dusz, tak samo nie powinniśmy zakładać, iż papież prześle każdemu z krajów mniej lub bardziej katolickich drobiazgowe uwagi co do projektu Kodeksu Pracy.
    Co więcej, ukierunkowanie aktywności Kościoła na kwestie ‘nieziemskie’, sprawia, iż jest on instytucją funkcjonującą poza, a raczej ponad wieloma podziałami związanymi ze społeczną aktywnością człowieka. Skutkuje to istnieniem w łonie Kościoła przeróżnych środowisk ideowych (…). (…) A zatem pełnoprawnymi wiernymi są zarówno katoliccy liberałowie, jak i osoby przekonane, że zamożni powinni płacić wyższe podatki, aby państwo mogło sfinansować choćby egalitarny dostęp do edukacji czy lecznictwa. Z tego powodu nie sposób w wielu przypadkach powiedzieć, czy Kościół jest naszym sojusznikiem, czy też przeciwnikiem na płaszczyźnie projektów i inicjatyw społecznych. (…)
    Mamy natomiast coraz częściej do czynienia z próbami uprawomocnienia autorytetu Kościoła takich przedsięwzięć ze sfery idei i praktyki, które w naszym przekonaniu są społecznie szkodliwe. Mam na myśli aktywność środowisk opowiadających się za daleko idącym liberalizmem gospodarczym. Dawniej, na przykład w XIX wieku, ideologia liberalizmu gospodarczego była podpierana głównie argumentami rzekomo naukowymi (jakoby taki system był ‘obiektywnie słuszny’ i najkorzystniejszy społecznie) lub bazowała na etyce ‘zdroworozsądkowej’ (każdy ma prawo np. tak rozporządzać swoją własnością, jak mu się podoba, gdyż to przecież właśnie jego własność, nie zaś cudza). Natomiast dziś znacząca część środowisk wolnorynkowych, ze szczególnym uwzględnieniem tych najbardziej skrajnych, odwołuje się właśnie do chrześcijaństwa i katolicyzmu, twierdząc, iż Biblia, Ojcowie Kościoła [sic!], papież itd., uznawali gospodarkę wolnorynkową w jej jak najmniej regulowanej postaci za optymalną, sprawiedliwą, godną i jedynie słuszną.
    Taki mariaż wartości katolickich (lub tylko chrześcijańskich) z agresywną promocją liberalizmu gospodarczego widać szczególnie mocno w anglosaskim neokonserwatyzmie, który w ostatnich dekadach w wielu częściach świata przetoczył się jak walec po innych ideologiach społeczno-gospodarczych. W Polce zdobył wielkie wpływy intelektualne w środowiskach prawicy i w mediach katolickich, jak również w polityce gospodarczej. (…)
    Nie odmawiamy komukolwiek, a więc i katolikom, prawa do posiadania poglądów liberalnych w sferze gospodarczej. Natomiast sprzeciwiamy się fałszywej wykładni czy choćby próbie stworzenia wrażenia, iż stanowisko takie jest jedynym uprawnionym na gruncie katolicyzmu. To po pierwsze nieuczciwe, bo jak wspomniałem  - nie istnieje żadne szczegółowe stanowisko Kościoła w sferze rozwiązań gospodarczych. Po drugie - jest to oczywisty fałsz, gdyż równie uprawnione i często spotykane na gruncie katolicyzmu są postawy znacznie bardziej ‘socjalne’, krytyczne wobec przekonania, iż nieskrępowany rynek to system optymalny i sprawiedliwy, że etyka kapitalizmu idealnie współgra z etyką katolicyzmu. (…)
    Środowiska liberalno-katolickie chętnie sięgają po argumentację, jakoby wolny rynek był ekonomicznie sprawiedliwy oraz moralnie jeśli nie idealny, to przynajmniej neutralny. Przekonują oni, że ci, którzy na owym rynku sobie nie radzą, zazwyczaj ‘sami są winni’, gdyż brakuje im chęci, woli, pracowitości itp. Za wzniosłymi hasłami religijnymi skrywany jest tu nierzadko - i nie zawsze starannie - egoizm typowy dla ideologii liberalnej. Egoizm przejawiający się brakiem zainteresowania nie tylko społecznymi skutkami operacji gospodarczych, ale także przyczynami indywidualnych niepowodzeń. Ksiądz Zieja tymczasem wskazuje, że moralnym obowiązkiem katolika - ponad podziałami tyczącymi się poglądów na różne kwestie, w tym i gospodarcze - jest dogłębne zainteresowanie losem bliźniego, przyczynami jego problemów czy wręcz upadku. Warto tego rodzaju ‘kurację’ polecić wolnorynkowym katolikom, którzy potrafią się niemal do łez rozczulać nad ‘ciemiężonymi’ milionerami - płatnikami ‘horrendalnych’ podatków, natomiast dla ludzi z dołu drabiny społecznej mają nierzadko w najlepszym razie obojętność i lekceważenie, w najgorszym zaś - z trudem skrywaną pogardę.”

czwartek, 11 marca 2010

Odrzucony przez wielkich, przygarnięty przez najmniejszych

Ostatniej niedzieli miałem możliwość wysłuchania kazania pasyjnego towarzyszącego Gorzkim Żalom. Diakon monotonnym głosem przekazywał grupce wiernych egzegetyczne prawdy, które jednak nie odbiegały od ogólnie przyjętych nurtów. W tym samym czasie w mojej głowie zaczęły kłębić myśli, którymi się z Wami chętnie podzielę. A dotyczyły one właśnie wydarzeń omawianych w kazaniu.

Jezusa postawiono najpierw przez Sanhedrynem, później dworem króla Heroda a na końcu przed samym prokuratorem Piłatem. A więc na drodze Jezusa stają trzy najważniejsze kręgi społeczeństwa (w rozumieniu bardzo uniwersalnym, odnoszącym się jak najbardziej do nas). Bóg-człowiek przedstawia Prawdę najpierw “kapłanom”, oni mają tylko swoje utwierdzone dogmaty, nie są w stanie i najpewniej nie chcą dostrzec Mesjasza, bo nie takiego się spodziewali. O silnym Mesjaszu mają już swoje wyobrażenie, którego się nie pozbędą na rzecz nędznego człowieka stojącego przed nimi. Atakują więc Jezusa “bronią teologiczną”
Drugi krąg stanowią bogaci, dziś nazwalibyśmy ich burżuazją. Obecni w każdym społeczeństwie. Przesyceni ziemskimi dobrami, zajęci tylko i wyłącznie sobą egoiści, znudzeni tym samotnym życiem w więzieniu pieniądza. W Nazarejczyku widzą kolejną zabawkę (dawno przestali już dostrzegać człowieka w innym człowieku), coś co na chwilę znów pobudzi ich wypalone hedonizmem zmysły. Widząc, że Jezus nie ma im do zaoferowania “nic ciekawego”, porzucają Go ze złością.
I wreszcie krąg trzeci - władza polityczna. Prokurator, to kolejna osoba, która w drugim człowieku  nie widzi człowieka. Jezus, a najprawdopodobniej każdy, jest jedynie wrogiem lub sprzymierzeńcem. W tym binarnym widzeniu świata można albo z kimś o władzę walczyć i bronić swojego panowania, albo kogoś użyć do partykularnych celów. Piłat to zbrodniarz i żołnierz. Pytanie o prawdę nie stanowi filozoficznych rozważań. Sądzi, że Jezus mówi o rzeczywistym państwie, gdzieś poza granicami Imperium. Państwie, które być może da się najechać, podbić… Które może stać się zagrożeniem dla stabilności prowincji.
I w ten sposób Mesjasz zostaje niezauważony przez społeczną elitę, dostrzegają Go jedynie ci, którzy nie mają nic. Obok Niego przechodzą obojętnie “zawsze wierni”, biznesmeni i politycy.

Wyszyński nieznany

Kilka tygodni temu dostałem mail od jednego z czytających BCS, który podesłał mi kilka bardzo ciekawych informacji i odsyłaczy. Naprowadził mnie również na pismo dotąd już mi znane, ale o enigmatycznej treści. Przyznaję się, że nigdy po “Obywatela” wcześniej nie sięgnąłem. A może i szkoda, bo przeczytawszy kilka artykułów nieśmiało mogę zacząć twierdzić, że kwartalnik jest na dość wysokim poziomie. Cena co prawda wynosi 12 zł, ale raz na trzy miesiące nie odstrasza. Przynajmniej część poświęcona religii i Kościołowi w ostatnim numerze charakteryzuje się uczciwością i brakiem napastliwości czy oskarżycielstwa, w czym celuje kilka lewicowych pism. A i redaktorzy wydają się nietendencyjni. Myślę, że warto po magazyn sięgnąć i chętnie umieszczę go na tej samej półce co “Le Mond diplomatique”, choć ostrzegam, że niektóre artykuły, autorzy i treści są kontrowersyjne.
Poniżej umieściłem kilka fragmentów z arcyciekawego eseju ks. Stefana Wyszyńskiego z okresu wojny - “Kościół a duch kapitalizmu”, który opublikowany został w książce pt. “Miłość i sprawiedliwość społeczna. Rozważania społeczne”, Pallotinum, Poznań 1993. Dla mnie było to odkrycie nieznanej mi dotąd strony ks. Wyszyńskiego. Strony, o której ani większość hierarchii ani tym bardziej dziennikarze czy media nie chcą pamiętać. Bo niewygodna. Tekst miejscami wydaje się nieco naiwny, i zawiera chyba pewną dozę myślenia życzeniowego (co się przejawia sugestiami typu “Kościół zawsze twierdził i zawsze dążył”, choć to “zawsze” pojawia się dopiero po fakcie) oraz trudny, autorytatywny, nieco archaiczny język, ale poza tymi nielicznymi mankamentami z pewnością wart jest przeczytania.


Kwartalnik OBYWATEL
1(48)/2010, str. 147-154

    “Powstała nowa religia - pieniądza i bogactwa. Jej dogmaty - to nieograniczona wolność gospodarcza, wolna konkurencja, rozdział kapitału i pracy, najemnictwo, prawo podaży i popytu, mechanizm cen. Jej moralność - to brak wszelkiej moralności, przewaga kapitału nad człowiekiem i pracą, dobro produkcji, zysk jako dobry uczynek. Jej ołtarze - to wielkie fabryki, maszyny, narzędzia, kartele, syndykaty, banki, gdzie za cenę chciwości ofiarowywano życie ludzkie.
    Cel ostateczny - błogosławiony bogaty. Bogatymi bądźcie za wszelką cenę - kto może i jak tylko może!
    Oto bóg świata - spoganiały kapitalizm. Wszystko, co odtąd świat spotyka, łączy się ściśle z tym systemem: bowiem “przepaść przepaści przyzywa” (Ps 41, 8).
Spoganiały kapitalizm jest rodzonym ojcem wszystkich kierunków rewolucyjno-społecznych: socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu - tych wszystkich dążeń, które działając na mocy prawa reakcji, stanęły w obronie pogwałconych praw człowieka. (…)
    W rozważaniach naszych zajmiemy się przede wszystkim duchem kapitalistycznym, gdyż on właśnie jest najbardziej przeciwny duchowi chrześcijańskiemu; to on rodzi owoce, którymi zatruwa się całe życie gospodarcze, społeczne, polityczne, a swój wpływ rozkładowy przerzuca nawet na życie moralne i religijne całych państw, narodów i społeczeństw.
    Czy Kościół może pozostać obojętny wobec tego zatrutego źródła, którym upajają się tak często jego dzieci?
    Całe życie ludzkie ocenia Kościół swą miarą ostatecznej i najwyższej celowości. I w życiu gospodarczym ta miara jest niezawodna: wszystko, co człowiekowi ułatwia osiągnięcie tego celu, jest użyteczne i dobre, wszystko, co odeń oddala lub drogę utrudnia - jest złe lub nieużyteczne, i choćby największe zapewniało korzyści gospodarcze - musi być odrzucone, gdyż “nie samym chlebem żyje człowiek” (Pwt 8, 3) (…)
   
I. Kościół wobec urządzeń gospodarki kapitalistycznej

    (…) Wyzyskujący i bezbożny kapitalizm jest potępiany zawsze przez całą naukę Kościoła świętego.

    Kościół odrzuca nie ograniczoną żądnym prawem wolność samolubnego kapitalizmu.
    Kościół broni wolności, gdyż wolność jest nieodzownym warunkiem działalności ludzkiej i najlepiej odpowiada rozumnej naturze człowieka. Zdecydowanie jednak potępia Kościół taką wolność, która wyzwala z prawa przyrodzonego i Bożego, z wszelkich nakazów moralnych. Wolność taka staje się zatrutym źródłem; z takiej wolności bogatego płynie niewola ubogiego. (…)
    Nie to jest tragiczne, że bezbożny kapitalizm wyrzekał się Boga w fabryce; Bóg chrześcijański zbyt wnikliwie patrzy w serca i na dłonie. Rozpoczęli służbę bogu - mamonie, która napełniła ich kieszenie. Wzięli zapłatę swoją za zdradę Boga - judaszowe srebrniki. A co zyskali na zdradzie Boga robotnicy? Dlaczego wypędzali Go z fabryk i warsztatów, ze swoich programów, partii i związków? Czy po to, by przyspieszyć zwycięstwo bezbożnego i samolubnego kapitalizmu? Właśnie ta zdrada praw Bożych przez świat kapitalistyczny i przez świat robotniczy - ta wspólna wina! - ułatwiła rozbicie gospodarczego organizmu zdrowego życia zawodowego, zaprowadziła nieład, a w następstwie - wyzyskanie gospodarczej przewagi kapitału. (…)
    Człowiek jest wezwany do wielkiej pracy stopniowego przebudowywania świata. Rozwój gospodarstwa światowego jest wynikiem praw postępu. Nie może więc i współczesny wielki przemysł, sam w sobie, być czymś złym i zasługującym na potępienie, jeśli pracuje zgodnie z prawem Bożym, bo “robota sprawiedliwego ku żywotowi” (Przy 10, 16). Każda uczciwa praca ludzka, jeśli poświęcona jest stworzeniu dóbr prawdziwie użytecznych, jest współpracą człowieka z Bogiem w Jego planie wyżywienia świata. (…)

II. Co zwalcza Kościół we współczesnym kapitalizmie?

    (…) Kościół odrzuca doczesność dążeń gospodarki kapitalistycznej.
    Odrzuciwszy prawo Boże, kapitalizm upaja się złudą szczęścia ziemskiego i - podobnie jak komunizm - chce stworzyć raj na ziemi. W tym celu żąda nieograniczonej wolności dla własności prywatnej i odrzuca wszelkie obowiązki społeczne. Wyznawcom swoim nakazuje jako cel i zasadę potępianą przez Kościół: Naprzód bogaćcie się, a wszystko inne będzie wam przydane. Wraz z tą zasadą zaleca jako środki bogacenia się: zbyt łatwe zyski, szybkie zarobki spekulacji, wyrzucanie na bruk robotników i pracowników, panowanie kłamliwej reklamy, podstępne upadłości, oszukaństwo, zamachy giełdowe, “walkę na noże” między trustami, kartelami, domami handlowymi, wyuzdaną rywalizację towarzystw akcyjnych - wszystkie te dzikie formy anarchii gospodarczej, wiodące nieliczną garść ludzi do opanowania świata przy pomocy pieniądza i kredytu. Cóż dziwnego, że Stolica św. w [encyklice] Quadragesimo anno [QA] potępia zdecydowanie te nowoczesne grzechy, z których nikt się nie oskarża i których win nikt nigdy nie naprawia? (…)
   
    Usilnie potępia Kościół ducha zysku, tworzenie bogactw dla ich samych.
    Kapitalizm istotę swego całego gospodarstwa zasadzał nie na zaspokajaniu potrzeb ogółu, ale na możliwie największym wzbogaceniu jednostek. Tu tkwi największy jego błąd - zysk postawił za cel gospodarowania.
    W tym też duchu kapitalizm wychował człowieka. Człowiek rządzący się duchem kapitalistycznym wszystkie kamienie chce w chleb zamienić, cały cel swego życia, prac, trudów widzi w osiąganiu zysku. W oczach jego upadają wszystkie związki naturalne między ludźmi: wspólnota rodzinna, zawodowa, narodowa, religijna - pozostaje tylko związek pieniądza i umowa odpłatna. Człowiek taki ma przywiązanie tylko do tego, co przynosi zysk. Wszystkie dzieła rąk Bożych nikną mu sprzed oczu: przyroda to już tylko nie piękno, ale surowce, to dochody z gleby i hodowli. Ba, nawet człowiek przestał być dlań bliźnim, a został tylko siłą najemną, rękoma roboczymi lub też właścicielem pakietu akcji. (…)
    Śmierć stoi u wrót chciwości. ‘Nie ma nic niegodziwszego jak miłować pieniądze; bo taki i duszę swą ma przedajną, gdyż w życiu swoim wyrzucił wnętrzności swoje’ (Syr 10, 10). Człowiek owładnięty żądzą zysku ‘wyrzuca wnętrzności swoje’ w nerwowym pośpiechu, w nieustannej pogoni za zarobkiem. Nerwy, nerwy, a stąd wariaci, degeneraci, zboczeńcy, półludzie, którzy już nie mają czasu i sił na nic, co nie jest pieniądzem, groszem, zyskiem…
    Oto nowoczesny homo oeconomicus.

    Kościół zwalcza kapitalistyczny wyzysk i poniżenie ludzi pracy. (…)
    Kapitalizm najpierw zrównał człowieka z maszyną, a ludzi sprowadził do rzędu bezdusznego narzędzia; w dalszym ciągu uszlachetnił i wyniósł do poziomu bóstwa maszynę, poddając jej służbie człowieka. W smutnym wyniku tego niewolnictwa wysiłek człowieka ciągle wzrasta, wyniszczając przedwcześnie, wskutek przyspieszenia tempa pracy, siły robotnicze. (…)
    Przez daleko posunięty podział, mechanizację i racjonalizację pracy ugodził kapitalizm w największy dar człowieka, w jego rozumną naturę, niszcząc wszelkie jego zainteresowania w odniesieniu do przedmiotu pracy. Jakże słuszne jest zdanie Piusa XI, że w epoce kapitalizmu martwa natura wychodzi z warsztatu pracy uszlachetniona, podczas gdy człowiek staje się gorszym i pospolitym. Co więcej, zepchnąwszy człowieka poniżej maszyny, kapitalizm zatracił wrażliwość  na wszelkie podstawowe potrzeby i warunki życia ludzkiego. (…)
    Nie liczył się też kapitalizm z potrzebami moralnymi i religijnymi człowieka, samą organizacją pracy utrudniając spełnianie obowiązków podstawowych wobec własnej duszy i jej zbawienia. Gdy do tego dodamy lichwę płacy - stałe obniżanie zapłaty z pracę - albo sabotowanie robotników widmem redukcji i bezrobocia, wtedy powody do protestu Kościoła staną się jeszcze bardziej oczywiste.
    Groził ongiś Izajasz wyzyskiwaczom: ‘Biada wam, którzy przyłączacie dom do domu, a rolę do roli przyczyniacie aż do granicy miejsca! Izali wy sami mieszkać będziecie wpośród ziemi?’ (Iz 5, 8). Chciwość zamyka oczy na tę prawdę ekonomiczną, że zubożenie mas odbije się fatalnie na ich sile nabywczej, a zatem na produkcji i na stanie przedsiębiorstw. Owoce ducha kapitalistycznego są straszliwe. Pracownik zubożał duchowo, odbiegł od prawa Bożego i ludzkiego, ratując się za wszelką cenę przed gwałtem i tyranią gospodarczą. Zawiedziony w swym szczęściu doczesnym, robotnik duszę swą napełnił niepokojem, chciwością, bezwzględnością, zazdrością, pożądliwością zabronionych dóbr ziemskich. Poddany nędzy materialnej, brnął w nędzę moralną, a zubożały duchem i ciałem, sprowadzony do poziomu życia proletariackiego, niegodnego człowieka, uległ wszelkim pokusom rewolucji, przewrotu, komunizmu i bolszewizmu. Oto gorzkie owoce grzechów wołających o pomstę do nieba.

    W bezwzględny sposób potępia Kościół plutokrację, czyli panowanie pieniądza nad całym życiem gospodarczym.
    Duch indywidualistyczny, panujący w życiu gospodarczym, doprowadził do kapitalizmu, który w skrajnej swej formie doprowadził do dyktatury pieniądza. Pius XI zwraca uwagę na smutne zjawisko naszych czasów - w ręku nielicznych jednostek skupia się niebezpieczna potęga i despotyczna władza ekonomiczna. (…)
    Świat bankierski (…) doszedł w poszczególnych państwach do nowej potęgi panującej, jakiejś samozwańczej władzy nad władzą państwową, tak że władza ta już nie jest suwerenna. Zamieniwszy pieniądz na towar, który sprzedaje po lichwiarskich cenach w swych złoconych kramach bankierskich, finansjera bezbożna, chcąc się wzbogacić bez granic, wpada w ‘pokusy i w sidła diabelskie - jak mówi św. Paweł - i w wiele nierozumnych i szkodliwych pożądliwości, które pogrążają ludzi na zatracenie i zgubę’ (I. Tym 6, 9).
    ‘To skupienie potęgi i bogactw w rękach niewielu prowadzi do dalszej, potrójnej walki: naprzód do walki o ujarzmienie samego życia gospodarczego, dalej - do walki o opanowanie państwa, aby jego środki i jego władzę wyzyskać potem do walki gospodarczej’ (QA, 103). Zyskawszy te dwie władze, finansjera rozpoczyna walkę z urządzeniami państwowymi, zwalcza ustawodawstwo społeczne i wszelkie reformy, mnożąc liczne grzechy wołające i pomstę do nieba. (…)
    Nic dziwnego, że ta olbrzymia potęga doprowadziła do powszechnej walki wszystkich przeciwko wszystkim: kapitału przeciw pracy, wielkiego kapitału przeciwko małemu, burżuazji przeciwko proletariatowi itd..; że wreszcie owładnęła i sponiewierała godność rządzących, sprowadzając ich do roli niewolników zaprzedanych ludzkim namiętnościom i samolubnym interesom. (…) Ale nie koniec na tym! Prowadzi ‘wreszcie do walki między państwami, czy to w ten sposób, że poszczególne państwa oddają swoje siły polityczne w służbę gospodarczych interesów swoich obywateli, czy też w ten, że swojej gospodarczej przewagi używają do rozstrzygania międzynarodowych sporów politycznych’ (QA, 108). Tu rozpoczyna się najstraszliwszy rozdział dziejów ludzkości - okrutne, krwawe, bezlitosne wojny, których brudne, handlarskie cele osłaniane są nieraz najszczytniejszymi hasłami; wojny, które poniewierają do reszty wszystko, co powinno być i święte i wzniosłe. (…)
   
    (…) Cóż jest dziś bardziej ateistyczne - komunizm czy kapitalizm? Kogo wolicie w gumnach waszych - czy jawnego podpalacza, który trąbiąc na wszystkie strony świata podkłada żagiew pod wasz dom, czy też skrytego, który o północy cicho i nieznacznie się skrada, by ojcowiznę waszą w popiół obrócić? Oceńcie sami!”

wtorek, 9 marca 2010

Prawdziwa twarz


Drodzy Czytelnicy. Niespodzianka:) Fragment kazania arcybiskupa Salwadoru Oscara Romero, które wygłosił 16 lipca 1977 r. z okazji uroczystości ku czci Matki Bożej z Góry Karmel w kościele pod jej wezwaniem w Santa Tecla:

“Każdy, kto nie pracuje usilnie na rzecz wiernego wypełnienia się prawa Bożego, obraża Boga, obraża również prawo miłości bliźniego […] i wystawia na niebezpieczeństwo własne zbawienie. […] O potępionych bowiem zostanie powiedziane: mogli czynić dobro, a nie czynili; mieli w ręku bogactwa, które mogły uszczęśliwić ich braci i siostry, a z powodu zapatrzenia w siebie nie czynili nic; mieli w ręku władzę, dzięki której mogli zmienić kierunek rozwoju kraju i uczynić go szczęśliwszym, sprawiedliwszym i spokojniejszym, a nie uczynili tego; wszyscy, którzy mieli taką zdolność czy władzę, a nie wykorzystali jej, usłyszą o tym na Sądzie Ostatecznym oraz na sądzie na końcu życia.”

Abp Oscar Romero urodził się w wielodzietnej, niezamożnej rodzinie w 1917 r. w San Miguel w Salwadorze. Pochodził z małego miasteczka, gdzie po ukończeniu szkoły praktykował jako nastoletni stolarz. Wbrew woli ojca wstąpił do seminarium, później, w trakcie II wojny światowej, kontynuował studia teologiczne na Uniwersytecie Gregoriańskim w Watykanie. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1942 r. Sympatyczny ale nieco nieśmiały młody człowiek, o wielkim poczuciu humoru, dość szybko został proboszczem, biskupem pomocniczym i wreszcie biskupem. Znany ze swojego wyważonego konserwatyzmu Romero mianowany został przez Stolicę Apostolską metropolitą San Salwadoru i arcybiskupem kraju w 1977 r. W jego życiu nastąpił zwrot, zmienił poglądy, kiedy odkrył rozmiary biedy, wyzysku i ucisku wielkiej rzeszy ubogich przez nielicznych latyfundystów i marionetkowy wojskowy rząd. Wierny duchowi Soboru Watykańskiego II i latynoamerykańskiej konferencji biskupów w Medellin, poprowadził brutalnie prześladowany Kościół Salwadoru przez najczarniejszy okres w historii kraju. Kontakt z ubogimi ludźmi i pokojowa walka w ich obronie, krytyka cierpienia niewinnych, piętnowanie nieprzestrzegania praw człowieka i coraz głośniejsze wołanie o sprawiedliwość wywołały ostre szykany i groźby. 24 marca 1980 r. zginął zamordowany przy ołtarzu podczas odprawiania Mszy św. Wielki święty naszych czasów, który stanął w obronie wiary i Kościoła i poniósł męczeńską śmierć. Jego życie stanowi wspaniały dowód tego, czym naprawdę jest teologia wyzwolenia.
Fragment kazania zaczerpnąłem z książki wydanej niedawno przez Wydawnictwo W drodze: James R. Brockman “Oscar Romero. Życie”, str. 171.

Książka dostępna jest za bezcen (5 zł) w Antykwariacie wydawnictwa:

http://www.wdrodze.pl/?mod=opis&id=683

poniedziałek, 8 marca 2010

Deo Gratias

Kilka interesujących faktów z życia Dorothy Day, wiele znanych powszechnie, inne nieco mniej.
(ze strony Catholic Worker Movement)

Urodzona w 1897 r., wychowana została w nominalnie protestanckiej rodzinie a katoliczką została w 1928 r.

Jednym z jej najwcześniejszych wspomnień było trzęsienie ziemi w San Francisco w 1906 r. i to, jak jej matka zaniosła pomoc jego ofiarom.

Jej ojciec był dziennikarzem sportowym i donosił o wydarzeniach z toru wyścigowego.

Uwielbiała czytać powieści już od wczesnego dzieciństwa, a jej ulubionym autorem był Fiodor Dostojewski.

Odrzuciła zorganizowaną religię w college'u, czego powodem było to, że nie dostrzegała tzw. „religijnych ludzi” pomagających biednym.

W okresie I wojny światowej była częścią koła socjalistycznych radykałów i literatów, jak Eugene O’Neill.

Po raz pierwszy wylądowała w więzieniu z grupą sufrażystek w 1917 r., po demonstracji na rzecz prawa wyborczego kobiet pod Białym Domem.

Przeszła aborcję po nieudanym związku w wieku 22 lat.

Narodziny jej córki Tamary w 1926 r., w związku cywilnym, przyniosły jej wiele radości, i ostatecznie doprowadziło do wiary katolickiej.

Była samotną matką utrzymującą się z wolnego dziennikarstwa.

Poznała Petera Maurina w 1932 r. w środkowym okresie Wielkiego Kryzysu.

Gazeta The Catholic Worker pojawiła się w maju 1933 r. w liczbie 2 500 egzemplarzy. Nakład wzrósł do 190 000 w 1938 r., a następnie spadł do 50 000 podczas II wojny światowej, głównie z powodu pacyfistycznego stanowiska gazety. (Obecnie nakład wynosi ponad 80 000)

Pierwszy Dom Gościnności otwarto w 1933 r. Obecnie istnieje 130 wspólnot Catholic Worker w 32 stanach i 8 za granicą.

Przez całe życie utrzymywała, że to Peter Maurin, a nie ona, powołał do życia Ruch Catholic Worker. Nazywała go współczesnym św. Franciszkiem, który był odpowiedzialny za dokończenie jej katolickiej edukacji.

Praca pisarki i dziennikarki zaowocowała 8 książkami, 350 artykułami dla magazynów i czasopism oraz ponad 1 000 artykułów do gazety The Catholic Worker.

Przez wiele lat była nałogową palaczką, ostatecznie porzuciła nałóg po wieloletniej modlitwie o pomoc.

Codziennie uczestniczyła we Mszy św. a co tydzień spowiadała się i regularnie szukała religijnego wyciszenia.

Czytała Biblię w czasie, kiedy większość katolików tego nie robiło.

Podróżowała na dalekie odległości autobusem. Na setki swoich wypraw zabierała Biblię, mszał, Liturgię Godzin oraz słoik kawy rozpuszczalnej.

Przebywała w więzieniu czterokrotnie w okresie od 1955 r. do 1959 r. za akty obywatelskiego nieposłuszeństwa. Wraz z innymi odmówiła udania się do schronu podczas ćwiczeń obrony cywilnej symulujących atak nuklearny na Nowy Jork.

W 1955 r. stała się oblatką benedyktyńskiego opactwa św. Prokopa.

Razem z grupą kobiet pościła przez 10 dni w 1963 r. w Rzymie podczas Soboru, pragnąc by biskupi potępili wszelkie wojny. Biskupi potępili wojnę nuklearną.

Odegrała bardzo ważną rolę dla założenia Pax Christi USA.

Była bardzo płodnym twórcą listów, włączając wieloletnią korespondencję z mnichem Thomasem Mertonem.

Dziewięciokrotnie została babcią. Jeden wnuk wyjechał na wojnę wietnamską z armią USA.

Przyjaźniła się z biskupami i kardynałami, będąc jednocześnie bardzo krytyczną w stosunku do bogactwa Kościoła, popierania wojny i przygotowań wojennych.

Odbyła podróż do Indii by porozmawiać z nowicjuszkami Matki Teresy. Otrzymała od Matki krzyż, który nosi jej zgromadzenie.

Ostatni raz zamknięto ją w więzieniu w 1973 r. w wieku 75 lat, po protestach z Cesarem Chavezem i United Farm Workers w Kalifornii.

Kochała piękno natury i szukała ciszy własnego małego przybrzeżnego domku na Staten Island.

Jej kamieniarz wyrył na grobie chleby, ryby i słowa „Deo Gratias”.

środa, 3 marca 2010

Fałszywy duch

Poniżej prezentuję ostatni i chyba najważniejszy fragment Mikołaja Bierdiajewa “Źródeł i sensu komunizmu rosyjskiego” (rozdz. VI - Komunizm i rewolucja, str. 112 - 113). Filozof pokazuje w nim, że komunizm rozumiany jako ład społeczno-ekonomiczny, nie jest lub wcale nie musi, ze swej zasady, być przeciwstawnym chrześcijaństwu. Kiedyś pewna osoba obruszyła się podczas rozmowy ze mną i wykrzywiając twarz w absolutnym zdziwieniu zapytała/stwierdziła z niedowierzaniem - ale komunizm walczy z religią?! I tak i nie. Pojawia się po raz kolejny kwestia, co każdy z nas rozumie pod tym pojęciem. “Komunizm” jako quasi-religia byłego bloku socjalistycznego, z pewnością. Chrześcijaństwo było dlań religią konkurencyjną. Komunizm jako szeroko rozumiany ruch społeczny i gospodarczy, niekoniecznie…
Zapraszam do lektury.


Wolność należy rzecz jasna rozumieć jako energię twórczą, jako akt zmieniający świat. Jeśli jednak wolność rozumie się wyłącznie w taki sposób i nie dostrzega się tego, co wewnętrznie ów akt poprzedza, to w nieunikniony sposób dochodzi się do negacji wolności sumienia i wolności religii. W rosyjskim królestwie komunistycznym wolność sumienia i myśli została całkowicie zanegowana. Wolność sumienia odnosi się wyłącznie do świadomości kolektywnej, nie zaś indywidualnej. Jednostka jest wolna wyłącznie w swoim dostosowywaniu się do kolektywu. Osoba, która przystosowała się, połączyła z kolektywem zyskała ogromną wolność w odniesieniu do całej reszty świata. Wolność sumienia - a przede wszystkim sumienia religijnego - zakłada, że w osobie znajduje się zasada duchowa, która nie należy do społeczeństwa. Właśnie tego faktu nie uznaje komunizm. Według komunistów królestwo cezara i królestwo Boże są ze sobą tożsame. Dlatego komunizm zbudowany w oparciu o zasadę materialistyczną w sposób nieuchronny prowadzi do zdławienia osoby. Rewolucyjna moralność komunistyczna okazuje się z konieczności bezlitosna w stosunku do żywego, konkretnego człowieka, do bliźniego. Indywidualny człowiek traktowany jest jako cegiełka niezbędna do budowy społeczeństwa komunistycznego, jest wyłącznie środkiem.

Komunizm słusznie, i zgodnie z chrześcijaństwem, rozumie życie każdego człowieka jako posługę metaosobowemu celowi, jako posługę nie sobie, a wielkiej idei. Jednak ta słuszna idea została skażona przez odrzucenie wartości i godności każdej osoby, jej duchowej wolności. Komunizm zawiera też w sobie słuszną ideę, że człowiek jest powołany, aby w jedności z innymi ludźmi regulować i organizować życie społeczne i kosmiczne. W komunizmie rosyjskim idea ta, która najbardziej radykalną postać znalazła w filozofii Fiodorowa, przybrała jednak nieomal maniakalne formy i przemieniła człowieka w narzędzie rewolucji. Wszystkie te zmiany określa nie tyle społeczno-ekonomiczny system komunizmu, co jego fałszywy duch. Wolność ducha nie jest negowana przez ekonomię, która jest bezsilna wobec ducha, lecz przez ducha wrogiego wolności. Wojujący i bogoburczy materializm komunizmu jest przejawem ducha, a nie materii, jest fałszywym ukierunkowaniem ducha. Ekonomia komunistyczna sama z siebie może być neutralna. To religia komunistyczna, a nie ekonomia jest wroga chrześcijaństwu, duchowi, wolności. Prawda i fałsz są w komunizmie zmieszane właśnie dlatego, że komunizm jest nie tylko fenomenem społecznym, ale także fenomenem duchowym. Idea społeczeństwa bezklasowego, w którym każdy pracuje dla innych i dla wszystkich, dla celu meta osobowego, nie zawiera negacji Boga, ducha, wolności, wręcz przeciwnie, idea ta jest bardziej zgodna z chrześcijaństwem, niż idea, na której zbudowane jest burżuazyjne społeczeństwo kapitalistyczne. Jednak połączenie tej idei z fałszywym światopoglądem, negującym ducha i wolność, prowadzi do fatalnych następstw. Właśnie religijny charakter komunizmu, właśnie religia komunizmu czyni sam komunizm antyreligijnym i antychrześcijańskim.”

piątek, 26 lutego 2010

On dokona reszty


Krótkie wprowadzenie w Ruch Catholic Worker
Tom Cornell

Ruch Catholic Worker tworzą ludzie, którym przyświecają ideały nauki Jezusa. Streszczają się one w Kazaniu na Górze oraz nauce Kościoła Katolickiego, pismach wczesnych Ojców i społecznych encyklikach współczesnych nam papieży. Celem jest stworzenie nowego społeczeństwa w obrębie starego, społeczeństwa, w którym łatwiej będzie człowiekowi być dobrym. W społeczeństwie zorganizowanym w zgodzie z tymi naukami, nie będzie miejsca na wyzysk ekonomiczny czy wojnę, dyskryminację rasową, płciową czy religijną. Znamionować je będzie spółdzielczy porządek społeczny pozbawiony skrajności, zarówno bogactwa, jak i nędzy oraz postawa bez przemocy - jeśli chodzi o konflikty i usprawiedliwioną obronę.
Siedmiokrotnie w ciągu roku Ruch wydaje swoją gazetę - The Catholic Worker. Czasopismo stworzył wędrowny francuski uczony (nielegalny imigrant), Peter Maurin oraz Dorothy Day, kombatantka lewicowego dziennikarstwa, nawrócona katoliczka. Pierwotnie sprzedawano je w Nowym Jorku na Union Square, 1 maja podczas zjazdu Partii Komunistycznej, w cenie 1 centa. Cena ta nie uległa zmianie od 1933 r.

Peter Maurin
Peter Maurin dostrzegał potrzebę nowej intelektualnej syntezy, by odpowiedzieć na materialny i duchowy kryzys uosobiony w Wielkim Kryzysie, trwający po dziś dzień. Synteza ta miała być osadzona w kulcie, to jest w modlitwie, kulturze, tj. w literaturze i sztuce oraz w rolnictwie - pracy i rzemiośle. Domy gościnności w miastach miały być bezpośrednią, osobistą odpowiedzią na potrzeby pokrzywdzonych członków większej społeczności, poprzez dzieła miłosierdzia co do ciała i duszy.
Wspólnoty rolnicze miały za zadanie pobudzać i zachęcać by intelektualiści stawali się robotnikami, a robotnicy kształcili się. Takie “komórki dobrego życia” miały stać się praktyczną alternatywą dla konającego społeczeństwa. W miejskich domach i wspólnotach rolniczych organizowano regularne spotkania mające na celu wyjaśnienie i omówienie celów oraz kierunków Ruchu.
Ludzie prezentujący różnorodne przekonania mieli spotkać się i rozpocząć dialog, w celu głębszego poznania przyczyn ówczesnych zaburzeń. Chodziło o to, by znaleźć odnaleźć drogę, która zaprowadziłaby ludzi z miejsca, gdzie byli, do miejsca, gdzie być powinni. Peter Maurin był człowiekiem ziemi. Jego rodzina uprawiała tę samą rolę w Languedoc (pd. Francja) od półtora tysiąca lat. Region ten ewangelizował Ireneusz, uczeń Polikarpa, który z kolei był uczniem Jana. Peter Maurin współpracował z Le Sillion, katolickim ruchem świeckich we Francji dla politycznej i społecznej demokracji. Przed wyemigrowaniem do Kanady, pracował zarówno jako nauczyciel i robotnik. Wyjechał następnie do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu pracy. Uczył tam z powodzeniem prywatnie języka francuskiego. Powrócił jednak do zwyczajnej pracy fizycznej by przejść w swym własnym tempie program swojego projektu.

Dorothy Day
Dorothy Day była kobietą z miasta, Czeszką, jak również pionierem “zaangażowanego dziennikarstwa” Lewicy. Urodziła się w Nowym Jorku, dorastała w Oakland w Kalifornii oraz Chicago. Jako młoda kobieta powróciła do swojego rodzinnego miasta, gdzie dołączyła do zespołu redakcyjnego socjalistycznego dziennika Call. Pracowała w redakcji czasopisma The Liberator oraz The Masses w czasie, kiedy gazetę zamknięto na polecenie Prokuratora Generalnego USA Palmera podczas Czerwonej Paniki tuż po I wojnie światowej. Dorothy zamknięto w więzieniu za pikietowanie na rzecz prawa wyborczego kobiet przed Białym Domem administrowanym przez prezydenta Wilsona oraz za udział w strajku głodowym w Occoquan Prison. Jej przyjaciele i koledzy robotnicy byli socjalistami, anarchistami i komunistami. Była również spoufalona z nowojorskimi kręgami literackimi skupionymi wokół Eugene’a O’Neila, Kennetha Burke’a oraz Malcolma Cowley’a. Był to czas niezwykle ekscytujący dla młodych ludzi w Nowym Jorku.
I była również miłość. Miłość Dorothy, Anglo-Amerykanin o nazwisku Foster, kochał bardziej przyrodę niż społeczeństwo ludzkie, wprowadził Dorothy w piękno natury, mieli również córkę.
W dziękczynieniu oraz w nadziei uchronienia dziecka od moralnego zagubienia i bólu oderwania od korzeni, zsekularyzowanego społeczeństwa, Doroty ochrzciła dziewczynkę i podążyła za nią do Kościoła Katolickiego.

Początek Ruchu
Peter miał pomysł. Dorothy posiadała pasję i możliwości oraz niezaspokojone pragnienie pracy, tak jak i wcześniej z radykałami Lewicy, dla sprawiedliwości społecznej. Teraz jednak jako chrześcijanka i katoliczka. Catholic Worker narodził się na ich spotkaniu w 1932 r., a gazeta ujrzała światło dzienne pięć miesięcy później. Niektórzy pierwsi goście kwatery głównej Ruchu odnotowali podobieństwo stylu i tonu do L’Esprit, ówczesnego świeckiego intelektualnego pisma katolickiego w Paryżu, identyfikując go z Emmanuel Mounier, Charlesem Peguey i Jacques’em Maritain. Maritain rzeczywiście w sposób aktywny zachęcał do pracy.
Nakład gazety szybko osiągnął 150 tys. egzemplarzy, spadając drastycznie w trakcie hiszpańskiej wojny domowej oraz II wojny światowej, kiedy to postawa czasopisma pozostawała konsekwentnie na stanowisku chrześcijańskiego pacyfizmu, a wielu wolontariuszy i członków redakcji zostało wtrąconych do więzienia lub obozów pracy społecznej za odmowę służby wojskowej. Powojenne dochodzenie do siebie było powolne ale stałe, więc Ruch przetrwał zimnowojenną histerię i prześladowania lewicy. Ruch odegrał znaczącą rolę w pobudzaniu opozycji do wojny wietnamskiej. W swej wczesnej historii Ruch zorganizował opozycję dla antysemityzmu i trwał na stanowisku równości rasowej.
Przez lata pojawiały się nowe niezależne domy gościnności i wspólnoty rolnicze Catholic Workera, obecnie przekraczając liczebnie setkę. Niektóre z nich wydają własne periodyki. W Nowym Jorku setki ludzi korzysta z akcji żywienia “bez zadawania pytań” opierającej się na zupie. Pewna liczba mężczyzn, kobiet i wolontariuszy stworzyła swoje domy w dwóch budynkach w Bowery oraz wspólnotę rolniczą. Odbywają się regularne spotkania w piątkowe wieczory dla omówienia istotnych kwestii a nakład gazety osiągnął poziom 90 tys. egzemplarzy.
Każda osoba może znaleźć pomoc w Catholic Worker. Każdy może zgłosić się na wolontariusza, byle posiadał zdolność podjęcia osobistej odpowiedzialności a jego praca charakteryzowała się szacunkiem dla innych. Większość z ochotników stanowią katolicy oddani idei niestosowania przemocy. Nie stosuje się dodatkowych kryteriów, szczególnie religijnych.

Obecne zadania
Era nuklearna podniosła świadomość niezbędności rozbrojenia i alternatywy dla wojny. Rosnąca przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi w naszym kraju, a także pomiędzy narodami, stała się czynnikiem ponaglającym do pilnego poszukiwania bardziej sprawiedliwego porządku społecznego. Jednakże cechami wyróżniającymi Ruchu są małe rozmiary, decentralizacja, osobista odpowiedzialność, osobowa odpowiedź ludziom potrzebującym oraz poszukiwanie odpowiedzi na pytania, które powstają podczas z takimi ludźmi: Dlaczego jest tak wielu ubogich i odrzuconych? Czym jest uczciwa praca? Co czyni ludzi pracującymi i bezrobotnymi? Jaka istnieje zależność pomiędzy demokracją polityczną, społeczną a ekonomiczną oraz pomiędzy tymi trzema a dobrem wspólnym? Gdzie my się po prostu znajdujemy, dokąd zamierzamy podążać i w jaki sposób tam dotrzeć? Co ze metodami i z celem ostatecznym? Co dzisiaj oznacza podążać za Jezusem Chrystusem?
Członkowie Catholic Workera starają się złagodzić cierpienia biednych przez dobrowolne przyjmowanie ubóstwa, przez bliższe, osobowe zaangażowanie. Nie tyle przez rozdzielanie jałmużny, co poprzez dzielenie życia z ubogimi. Dobrowolne ubóstwo oswobadza nas również, by na militaryzm, eksploatację i rasizm odpowiadać w duchu chrześcijańskiego pacyfizmu, mając za broń Ducha, modlitwę, pokutę i samo poświęcenie oraz broń daną przez Gandhiego, Martina Luthera Kinga i Cesara Chaveza i pacyfistycznych aktywistów, z którymi współpracujemy i ruchu na rzecz pokoju. Jesteśmy dalecy od niedoceniania naszego zadania, nie więcej jak pokolenie po wejściu w życie praw obywatelskich, duża część naszych mniejszości jest bardziej osłabiona i izolowana niż wcześniej. Walka ta łamie serca, ale przynosi też radość.

Dziedzictwo Catholic Workera
Ruch rozprzestrzeniło się wiele pędów, wśród nich Association of Catholic Trade Unionists, the Catholic Peace Fellowship i Pax Christi, USA. Wychowanków Catholic Workera można spotkać w zespołach redakcyjnych głównych wydawnictw, wydziałach uniwersytetów, w związkach zawodowych, jak również klasztorach i czasami w więzieniach i aresztach za pokojowe akty obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Nie da się oszacować wpływu, jaki Ruch wywarł na Kościół czy społeczeństwo w coraz bardziej konserwatywnym środowisku. Przez samo swoje istnienie w okresie sześćdziesięciu lat, Catholic Worker wskazywał  wspomianym na wiarę w stałą etykę życia, prorocką tradycję Izraela oraz „łagodny personalizm tradycyjnego chrześcijaństwa”. Dorothy Day napisała kiedyś: „ Robimy bardzo mało, ale to jest jak z małym chłopczykiem, który miał kilka chlebów i rybek. Chrystus wziął tą odrobinę i rozmnożył. On dokona reszty.”